Pogarszający się z miesiąca na miesiąc stan finansów polskiego państwa nie przeszkadza, aby jego urzędnicy inkasowali premie i nagrody na poziomie znacznie wyższym niż wynika to z przepisów prawa. Analitycy banku Pekao biją na alarm, jest źle.
Nagłośnione ostatnio przypadki otrzymania wysokich premii i nagród, jakie zainkasowali urzędnicy, to jedynie fragment tego zjawiska. Ale jeszcze bardziej kuriozalne jest to, że rząd Donalda Tuska mówi Polakom o konieczności zaciskania pasa, przyznając jednocześnie swoim ludziom gigantyczne premie. W swej hipokryzji zapomina, że każdą zmianę kraju zaczyna się od siebie samego i własnego podwórka.
- Kilka dni temu analitycy banku Pekao przedstawili najnowszy raport na temat sytuacji gospodarczej w naszym kraju. Raport ten wskazuje przede wszystkim na głęboki spadek dochodów podatkowych do budżetu w ciągu pierwszych miesięcy 2013 r. W raporcie prognozuje się również dalszy wzrost deficytu sektora finansów publicznych z poziomu 3,5 proc. do co najmniej 3,8 proc. Zdaniem analityków prawdopodobieństwo konieczności nowelizacji ustawy budżetowej jest już większe niż 50 proc. Oznacza to, że jeszcze w pierwszej połowie 2013 r. będziemy świadkami takiego właśnie ruchu rządu Donalda Tuska.
Nowelizacja za nowelizacją?
Już w styczniu br. podczas swojego wystąpienia w Senacie minister finansów Jacek Rostowski, mówiąc o swoich budżetowych obawach, starał się badać grunt pod taki scenariusz. Rostowski sugerował wówczas ewentualność podniesienia limitu deficytu budżetowego z obecnych 35,6 mld zł do około 45 mld złotych. 35,6 mld zł to wysokość deficytu zapisana w budżecie na rok 2013, przy szacowanych dochodach na sumę 299 mld 385 mln 300 tys. zł i wydatkach nie wyższych niż 334 mld 950 mln 800 tys. zł. To, że Rostowski wspomniał wówczas o możliwości nowelizacji budżetu nie było przypadkowe. Dzisiaj, jak wskazuje ostatni raport Banku Pekao, wydaje się już przesądzone, że to o czym w styczniu mówił minister Rostowski już niebawem stanie się po prostu faktem. I nie jest wcale pewne, czy będzie to w tym roku ostatnia nowelizacja budżetu. Znacznie niższe wpływy podatkowe w pierwszych dwóch miesiącach br. i następne nieoczekiwane wydatki, jakie musi ponieść polski budżet nie rysują dobrych perspektyw na kolejne miesiące 2013 r.
Premie i nagrody
Wiele wskazuje, że w II połowie br. po raz kolejny staniemy przed koniecznością nowelizacji ustawy budżetowej na rok 2013. Od początku roku Ministerstwo Finansów rozpaczliwe szuka dodatkowych dochodów do budżetu. Najlepszym tego przykładem jest akcja stawiania nowych fotoradarów, dzięki którym do budżetu ma trafić około 1,5 mld złotych. Państwo Tuska w coraz trudniejszej sytuacji chce z jednej strony ograbić obywateli, zaś z drugiej strony hojnie nagradza swoich urzędników premiami i nagrodami. Jak pokazuje rzeczywistość ostatnich miesięcy, polscy urzędnicy otrzymywali premie i nagrody kilkakrotnie przekraczające to, co mogli otrzymać w świetle obowiązujących przepisów.
Armia urzędników i ich benefity
Mamy w Polsce ponad pół miliona urzędników. W czasach rządów Donalda Tuska zatrudniono w administracji publicznej blisko 70 tysięcy nowych osób. Same ich pensje kosztują budżet około 3,5 miliarda złotych. Każdego dnia w Polsce pojawia się 75 nowych urzędników. Ale w czasach rządów premiera Tuska mogą oni liczyć na premie, znacznie większe niż bywało to w czasach jego poprzedników. Średnio na jednego urzędnika przypadła premia w wysokości 4,8 tys. zł.
Najbardziej hojne są ministerstwa, gdzie na jednego urzędnika przypada 9,2 tys. zł nagród. Na pierwszym miejscu są oczywiście urzędnicy resortu Jacka Rostowskiego. Co warto zauważyć - zgodnie z przepisami o służbie cywilnej - fundusz nagród dla pracowników powinien wynosić dokładnie trzy procent z całkowitej puli płacowej, w rzeczywistości jednak ministerstwa wydają na ten cel aż 12 procent z całkowitej puli środków na wynagrodzenia. Nie inaczej jest w innych urzędach polskiej administracji.
Przekroczyli ustawowy pułap
W 2012 r. na nagrody dla polskich urzędników wydano prawie 600 mln złotych. Kwota ta była większa o 11 milionów złotych od tej, która została przeznaczona na nagrody dla urzędników w 2011 r. Można powiedzieć że prawie 60 tys. Polaków musi przez cały rok płacić podatki dochodowe, VAT i akcyzę, aby budżet uzbierał 600 mln zł na nagrody dla polskich urzędników. W swoim czasie opinię publiczną w Polsce zbulwersowała sprawa nagród Marcina Rosoła - szefa gabinetu politycznego Ministra Sportu i Turystyki Mirosława Drzewieckiego, który w 2009 r., w ciągu dziewięciu miesięcy pracy, zainkasował 36?500 zł. Ale od tamtego czasu w kwestii urzędniczych nagród nic się nie zmieniło. Na początku 2013 r. polskie media obiegały kolejne sensacyjne informacje na temat nagród. Jedna z nich na pewno zwróciła uwagę swoim wymiarem etycznym. To przykład urzędników zatrudnionych w warszawskiej centrali NFZ, których nagrody sięgnęły miliona ośmiuset tysięcy złotych, a średnia nagroda kilkakrotnie przekraczała ustawowy pułap. Dodatkowo miało to miejsce w instytucji, która w ostatnim czasie odmawiała sfinansowania usług medycznych dla obywateli, które mogły im uratować życie. Ostatnie przykłady zmarłych dzieci, którym nie udzielono w odpowiednim czasie niezbędnej pomocy w ramach szukania oszczędności były szczególnie bulwersujące.
350 procent nagrody
Ale wszystkie afery związane z nagrodami przyćmiły nagrody, jakie przyznali sobie urzędujący marszałkowie Sejmu i Senatu. Okazało się, m.in. że marszałek Sejmu i wicemarszałkowie otrzymali za rok 2012 nagrody za swoją pracę na łączną kwotę 245 tysięcy złotych. Marszałek Ewa Kopacz otrzymała 45 tys. złotych, wicemarszałkowie: Cezary Grabarczyk (PO), Marek Kuchciński (PiS), Wanda Nowicka (RP), Eugeniusz Grzeszczak (PSL) i Jerzy Wenderlich (SLD) - po 40 tys. złotych. Nie inaczej było w Senacie. Sam marszałek Senatu Bogdan Borusewicz przydzielił sobie nagrodę za 2012 r., w wysokości 350 procent swojego miesięcznego uposażenia. Nagrody wicemarszałków sięgnęły poziomu 200 proc. ich miesięcznego uposażenia. Dopiero presja opinii publicznej spowodowała, że część z nich postanowiła zwrócić pieniądze lub przekazała je na cele społeczne. Nie inaczej było w Kancelarii Prezydenta, która wykazała się iście bizantyjskim gestem w nagradzaniu swoich ludzi. Prezydenccy ministrowie i doradcy zainkasowali w styczniu br. premie w łącznej kwocie prawie 570 tys. złotych.
Himalaje hipokryzji władzy
Sytuacja, w której urzędnicy polskiego państwa biorą kilkakrotnie większe od ustawowych premie i nagrody, w obliczu rozsypującego się budżetu, jest po prostu niemoralna. Ale jeszcze bardziej niemoralne jest to, że ludzie władzy sami przyznają sobie gigantyczne premie. I nie jest wcale tak, że nie mają tego świadomości. Jest jeszcze gorzej, o czym mogliśmy się przekonać obserwując samego Donalda Tuska. Podczas jednego z sejmowych wystąpień, jakie miało miejsce w styczniu br., premier, odnosząc się do afery wokół premii marszałków Sejmu grzmiał słowami: "Nie możemy dawać sobie nagród". Zapomniał tylko dodać, że sam był ich beneficjentem, inkasując każdego roku w czasie swojego urzędowania średnio 40 tys. premii. Tamto wystąpienie sejmowe Tuska było prawdziwymi Himalajami hipokryzji władzy. Wszystko zatem wskazuje na to, że państwo polskie w czasach rządów Donalda Tuska jest nie tylko coraz biedniejsze, lecz także i coraz bardziej niemoralne. Miną lata zanim moralność ta zostanie odbudowana.
8882700
1