Chów i hodowla ryb słodkowodnych w Unii Europejskiej będą nabierać coraz większego znaczenia. Może więc warto inwestować w rozwój gospodarstw rybackich?
Przy trasie prowadzącej z Warszawy do Lubina, w miejscowości Ryki już z daleka widać szyld - z karpiem gigantem i napisem Gospodarstwo Rybackie. Powstało ono tuż po przemianach polityczno-gospodarczych - na początku lat 90.. Wcześniej było jednym z czterech dużych gospodarstw wchodzących w skład kombinatu rybackiego Lublin. Po zlikwidowaniu państwowych gospodarstw rolnych i rybackich grunty, jeziora i stawy trafiły do zasobów ówczesnej Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa.
Większość byłych pracowników musiała szukać innego zajęcia lub rejestrować się w urzędach pracy i korzystać z tzw. kuroniówek. 35 pracowników dawnego gospodarstwa rybackiego postanowiło założyć spółkę pracowniczą. Godzinami przesiadywali w biurze, zastanawiali się, czy nowa forma gospodarowania powiedzie się. Mieli oparcie w dyrektorze i księgowej.
Wspólnie skrupulatnie liczyli wszystkie czekające ich wydatki. I w 1991 roku stanęli do przetargu. Wpłacili wymagane wadium i wygrali przetarg na dzierżawę ponad 900 hektarów stawów. I tak zaczęło się gospodarowanie. Do dziś przeprowadzili szereg inwestycji. Przez lata dbali też o jakość hodowli. A w 1999 roku wykupili na własność ponad 400 ha stawów.
Nie tylko biurokracja jest problemem dla tych, którzy zajmują się rybactwem śródlądowym. Tego będziemy musieli się nauczyć i zapewne wielu właścicieli gospodarstw poradzi sobie. Ale trudniej poradzić sobie z problemem kłusownictwa. Rabunkowa gospodarka prowadzi do ogromnych strat. By zminimalizować straty, pozostaje jedynie ubiegać się o odszkodowanie. Ale procedury niestety trwają.
Co roku przybywa chętnych, którzy przyjeżdżają wiosną po 15-, 20-dekagramowe karpie, karasie czy liny. Zarybiają własne stawy i oczka wodne.
Utrzymanie 900 hektarów stawów wymaga sporego wysiłku. Roczne koszty prowadzenia gospodarstwa rybackiego wynoszą kilkadziesiąt tysięcy złotych, co przy malejącej sprzedaży ryb - jest dużym obciążeniem. "Cudze chwalimy, swego nie znamy", a właściwie nie doceniamy. W ubiegłym roku w Polsce spadło spożycie ryb słodkowodnych, głównie karpia. I chodzi tu chyba nie tylko o cenę. Bo ta od kilku lat jest stałym poziomie.
Okazuje się, że wielu Polaków zmienia dotychczasowe tradycję i zamiast na Wigilię i wybiera, np. norweskiego łososia. I zastanawiam się, czy jest to tylko snobizm, czy chęć spróbowania czegoś nowego czy trwała tendencja? Chyba nie to ostatnie, bo nie sądzę żeby Polacy nagle przestali doceniać walory smakowe karpia, pstrąga, sandacza, czy szczupaka...