Greccy rolnicy oszukiwali Unię za pomocą plastikowych drzewek oliwkowych a polscy – fikcyjnych upraw ekologicznych. Tamci łamali prawo, a naszym cwaniakom zarzucić tego nie można. Polskie przepisy sprawiają wrażenie, że są robione pod nich.
Kombinacjami Polaków emocjonują się Niemcy na stronach internetowych Bio.Markt.info, poświęconych m.in. CAP, czyli Wspólnej Polityce Rolnej. Wyliczyli, że unijnych konsumentów wspieranie rolnictwa kosztuje przeciętnie 100 euro rocznie. Niemcy płacą więcej, więc uważają, że to głównie oni finansują nasze cwaniactwo. Podatnicy polscy tylko się do tego dokładają.
Kai Kreuzer, autor artykułu o polskich przekrętach, powiadomił unijny OLAF (Anti Fraud Office of the European Commision), powołany do ścigania defraudantów. Z odpowiedzi wyczytał, że ten problem rozwiązać powinien polski rząd wspólnie z Komisją Europejską. Na razie mamy złe, nieszczelne przepisy, a komisja przymyka na nie oko.
W kolorowej broszurze, wydanej z okazji polskiej prezydencji przez Główny Inspektorat Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych (podległy Ministerstwu Rolnictwa), chwalimy się dynamicznym rozwojem ekoupraw. Można nawet odnieść wrażenie, że staliśmy się pod tym względem europejskim prymusem. Przed 2004 r., gdy państwo jeszcze nie pomagało rolnikom decydującym się na trudniejsze i dające gorsze plony uprawy organiczne, gospodarstw tego typu było zaledwie 3,7 tys. w całym kraju. Ludzie zakładali je raczej z pobudek ideologicznych, wierząc, że produkują żywność zdrowszą. Zarobić na nich było trudno. Teraz liczba gospodarstw ekologicznych wynosi już 21 tys., zajmują obszar 519 tys. ha.
W tym miejscu unijnym urzędnikom od CAP powinno się przy lekturze promocyjnej broszury zapalić ostrzegawcze światło. Coś tu jest za dobrze. Jeśli po 6 latach wspierania całego polskiego rolnictwa średnia wielkość gospodarstwa rolnego w naszym kraju nadal wynosi zaledwie 6,8 ha, to jakim cudem gospodarstwa ekologiczne są przeciętnie prawie cztery razy większe (25,2 ha)? Przeciętnie, bo bardzo wiele z nich ma powierzchnię kilkuset, a nawet kilku tysięcy hektarów. To już ekologiczne latyfundia! Jak sobie radzą? Na chłopski rozum, wymagają o wiele większego wkładu ludzkiej pracy, nie wolno im stosować chemii, a przestrzegania tych zasad pilnują firmy certyfikujące produkty ekologiczne. Jeśli uznają, że gospodarstwo łamie te reguły, mogą odmówić certyfikatu albo go cofnąć. Okazuje się, że to tylko teoria.
Pierwsza furtka dla oszustów
Zamiast światełka mógłby się włączyć ciągły dzwonek alarmowy, gdyby autorzy broszury uzupełnili ją o informacje, w jakim tempie – wraz z liczbą gospodarstw organicznych – przybywa w naszym kraju ekologicznie wyprodukowanej żywności. Takich danych jednak nie ma, ponieważ nikomu nie wydają się potrzebne. W każdym razie Artur Siedlarek, dyrektor biura rolnictwa ekologicznego i produktów regionalnych w Głównym Inspektoracie Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych, takimi informacjami nie dysponuje. Ale to, co wie, też jest intrygujące.
Zauważa, że celem wielu właścicieli gospodarstw ekologicznych nie jest wcale uprawa płodów rolnych, tylko zdobywanie dopłat. Na rynek więc z tych upraw nic nie musi trafiać. Tę opinię potwierdzają spostrzeżenia Grażyny Pasek z mazowieckiego oddziału Inspekcji Handlowej. Kontroluje ona placówki handlowe, w tym także oferujące żywność ekologiczną, i w żadnym razie nie może powiedzieć, że podaż produktów organicznych szybko rośnie. Jest raczej ciągle na podobnym poziomie, chociaż w stolicy popyt na naturalne produkty jest stosunkowo największy.
Powodem, dla którego Unia wydaje ponad 40 proc. wspólnotowego budżetu na CAP, jest deklarowana przez nią chęć, by konsumenci jedli żywność dobrej jakości i bezpieczną. – Część z tych konsumentów gotowych jest płacić więcej za to, by była ona wyprodukowana metodami naturalnymi – zauważa Artur Siedlarek. Wierzą, że marchewka czy buraki ekologiczne są zdrowsze niż „przemysłowe”, ale to tylko kwestia ich wiary i poglądów. Każda żywność ma być bowiem zdrowa i bezpieczna. Ukłonem CAP w stronę tej grupy konsumentów są dopłaty do upraw ekologicznych.
Dorota Metera z Rady Rolnictwa Ekologicznego, jednocześnie szefowa firmy Bioekspert certyfikującej produkty Eko, podkreśla, że kraje, którym zależy na rozwoju tego rodzaju upraw, stawiają właścicielom gospodarstw ostre warunki. – W Niemczech dopłaty wypłacane są wtedy, gdy z pola zbierane są plony wysokiej jakości – mówi.
Nasze Ministerstwo Rolnictwa tego warunku nie stawia. W ten sposób otwarto pierwszą furtkę dla oszustów. Po 2004 r. jako rolnicy ekologiczni pojawili się ludzie, którzy – zanim wyszli na pole, jeśli w ogóle kiedykolwiek to zrobili – najpierw dokładnie przestudiowali rodzime zasady Wspólnej Polityki Rolnej. To żmudne zajęcie, ponieważ tytułów upoważniających do starania się o unijne dopłaty są setki. Dobry biznesplan polegał na tym, by zestawić wybrane pozycje w spójną całość, gwarantującą jak najwyższy zarobek przy jak najmniejszym wkładzie własnym. I żeby nikt nie mógł się przyczepić, że to niezgodne z prawem. Dbałością o przestrzeganie prawa wykazały się zwłaszcza kancelarie prawne. Część ekologicznych latyfundiów jest ich własnością.
Plantacje bez plonów
Dopłaty do upraw ekologicznych wydają się czymś w pełni uzasadnionym. Nie można ich nawozić chemicznymi nawozami, a naturalne nie mogą pochodzić z farm przemysłowych. Nie wolno stosować herbicydów. Niższych plonów nie rekompensują wyższe ceny, zwłaszcza że w Polsce rynek produktów naturalnych jest w powijakach. Kiedy stoiska z naturalną żywnością chciała organizować sieć hipermarketów Real, badania pokazały, że na klientów nie ma co liczyć. Zainteresowanie wykazuje mniej niż 1 proc. kupujących.
Unijne dopłaty do upraw mają więc plantatorom rekompensować straty i o wiele większą pracochłonność. Do hektara marchwi, pomidorów czy kalafiorów Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa dopłaca w pierwszych trzech latach 1550 zł. Potem wsparcie nieco maleje. O uprawie ekologicznych warzyw myślą więc raczej zdeklarowani zieloni niż osoby, które zobaczyły w tym interes. Plantacje warzywne nie są latyfundiami, mają raczej niewielką powierzchnię.
Chyba że prowadzą je takie firmy jak niemiecki Hipp, które mają w Polsce ogromne, liczące ponad tysiąc hektarów, gospodarstwa ekologiczne. Hipp jest znanym, także na naszym rynku, producentem odżywek dla dzieci. W gospodarstwie Podągi na Mazurach uprawia zboża, ziemniaki, warzywa, a także hoduje bydło i owce. To, co zbierze, wykorzystuje do produkcji odżywek. Rygorystycznie przestrzega zasad, gdyż odebranie certyfikatu na produkty natychmiast zostałoby zauważone i bezlitośnie wykorzystane przez konkurencję. W Niemczech rynek produktów ekologicznych rozwija się bardzo dynamicznie, odżywki dla dzieci powstają z polskich warzyw.
Polskich biznesmenów cwaniaków warzywa, a tym bardziej bydło, nie interesują. Za dużo zachodu. Żeby zebrać kokosy, trzeba zainwestować w ekologiczne orzechy. Przy nich zgromadzić można najwięcej tytułów do dopłat. Biznesplan wygląda następująco:
Dopłaty bezpośrednie do hektara w 2010 r. wynosiły już 562,09 zł i z każdym rokiem rosną. Należą się każdemu rolnikowi, więc ekologicznemu również. Z tytułu „uzupełniająca płatność obszarowa” – płatne tylko z naszego budżetu – należy się kolejne 327,28 zł. Za gospodarowanie na niekorzystnych warunkach glebowych (do tego tytułu uprawniona jest ponad połowa powierzchni naszych gruntów rolnych) dochodzi kolejne 173 zł. Ostatnia, najbardziej istotna pozycja to należność za ekologiczną uprawę orzecha włoskiego – 1800 zł. (Nowi „plantatorzy” dostają już mniej). Razem 2,8 tys. zł od każdego hektara. Żeby mówić o biznesie, trzeba brać dopłaty z kilkuset, ale najlepiej ponad tysiąca hektarów. Dopłata do tysiąca hektarów to 2,8 mln zł rocznie.
Takie właśnie są nasze ekologiczne plantacje na Warmii, Mazurach i w Zachodniopomorskiem. Najpierw powstawały na terenach popegeerowskich, dzierżawionych od Agencji Nieruchomości Rolnych. – Teraz dzierżawcy, dzięki dopłatom, zarobili już na zakup ziemi – zapewnia urzędnik Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Nazwiska nie poda, mógłby stracić pracę. O kokosach na orzechach wiedzą tu wszyscy.
Zdrowe milczenie
Tym bardziej wiedzą o nich firmy, których obowiązkiem jest certyfikowanie. Odwiedzam kilka z nich. Na ekranach komputerów oglądam zarośnięte chwastami łąki, wśród których trudno się dopatrzyć sadzonek orzechów. Żeby było taniej, sadzonki często sprowadzane były z Chin. Też legalnie, za zgodą urzędu. To te ekologiczne plantacje. – Nikt ich nie pielęgnuje – zapewnia prezes jednej z firm, które wydają certyfikaty. W najlepszym razie raz do roku ktoś skosi trawę. Właściciel „plantacji” obawiałby się firmy certyfikującej, gdyby naprawdę miał orzechy. Mogłaby odmówić wydania certyfikatu zaświadczającego, że są ekologiczne. Ale orzechów nie ma i nigdy nie będzie. Po co mu orzechy, skoro i tak dostaje pieniądze? O plony nikt go przecież nie pyta. Zgodnie z prawem.
– Jeżeli mimo to firma certyfikująca wyraża swoje zastrzeżenia, ekologiczny plantator zmienia ją na inną, bardziej liberalną – uważa Teresa Ropelewska z Agro Bio Test. Ktoś musi go sprawdzać, czy nie używa chemii. Kancelarie prawne lubią też najbardziej dociekliwym certyfikatorom wytaczać procesy. Za kwestionowanie, że plantacja jest ekologiczna. Przecież żadnych przepisów nie złamały. To firmy dyscyplinuje i czyni dyskretnymi. Żyją przecież z certyfikowania. Im więcej mają klientów, tym lepiej. – Jeśli ktoś samych dopłat bierze 3 mln zł rocznie, a ministerstwo świadomie nie określa standardów upraw, to ja mam w takim procesie marne szanse – twierdzi prezes jednej z firm certyfikujących.
Nazwisk właścicieli fikcyjnych plantacji nie uzyska się także z innego powodu. W zeszłym roku Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że należy chronić dane osobowe beneficjentów CAP. Dlatego nie możemy się dowiedzieć, kto bierze największe dopłaty. Ani kto uprawia fikcyjne orzechy za prawdziwe kokosy. Są beneficjentami CAP.
W rozmowach z inspektorami kontrolującymi plantacje ekologiczne można się dowiedzieć, że właścicielami największych są często osoby powiązane z politykami różnych partii. Nierzadko słyszą od nich „pani nie wie, kto ja jestem”. Więc firmy certyfikujące, zamiast stanowczo zakwestionować kilkaset hektarów rachitycznych sadzonek na bagnie, ograniczają się do zawiadomienia o nieprawidłowościach Agencji Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa. To ona wypłaca dopłaty. Ale nie ona jest autorem przepisów zachęcających do wyłudzania pieniędzy. Prawo rodzi się w Ministerstwie Rolnictwa. Ono zaś na sugestie agencji, by przepisy zmienić, jest wyjątkowo odporne.
Orzech pod jabłonką
Kiedy okazało się, że właścicielem fikcyjnej plantacji ekologicznych orzechów jest wiceminister ochrony środowiska obecnego rządu, wydawało się, że prawo zostanie poprawione. Dopłaty do orzechów zostały znacznie obcięte. Jedna furtka została przymknięta, więc oszuści korzystają z innej. – Teraz na zarośniętych plantacjach, na których wśród chwastów trudno dostrzec sadzonki orzechów, dosadza się drzewka jabłonek. Nieraz na bagnach, na których nie mają szansy przeżyć. Dopłaty do jabłonek są obecnie wyższe niż do orzechów, wynoszą 1550 zł. O plony również nikt nie pyta – żalą się przedstawiciele firm certyfikujących. Sporo zarobić można na drzewkach czereśni, opłaci się siać proso, którego także nikt nigdy nie będzie zbierał (570 zł do ha).
Najmniej przedsiębiorczy na swoich ekologicznych plantacjach nie robią nic. Biznesplan jest wtedy identyczny jak przy orzechach, ale pozycję „1800 zł” zastępuje skromniejsza – 330. Dodana do dopłaty obszarowej (562 zł) oraz pozostałych, które się rolnikowi należą, daje sumę przekraczającą 1300 zł za hektar. Też nie do pogardzenia. Jest tylko jeden warunek – raz w roku łąkę trzeba skosić. Można o przysługę skoszenia poprosić sąsiada, w ramach zapłaty może sobie siano zabrać. Niech nie gnije na łące.
Przez kilka lat agencja przekonywała ministerstwo, że aby te ekologiczne łąki miały jakikolwiek ekologiczny sens, siano z nich powinno być wykorzystane do karmienia ekologicznie hodowanych zwierząt. Warunkiem otrzymania dopłat do „użytków zielonych” powinna być więc hodowla kilku zwierząt (za osobną dopłatą), które tę paszę zjedzą. Wydawało się, że agencja odniosła sukces. W rozporządzeniu ministra znalazł się odpowiedni zapis. Zniknął z niego, zanim przepis zdążył wejść w życie. Ekologiczni latyfundyści nie będą się przecież zajmować krowami.
– Ekologiczne łąki stanowią aż 39 proc. powierzchni upraw ekologicznych – podaje Zygmunt Kaczor z ARiMR. Kolejne 31 proc. to uprawy sadownicze (kiedyś orzechy, obecnie jabłonki) i zaledwie 28 proc. to warzywa.
Tylko ta ostatnia pozycja prawdopodobnie nie jest fikcyjna. Pseudoplantacje ekologiczne stały się maszynką do dojenia unijnych i polskich podatników. Konsumenci nie mają z tego nic. Plantatorom zależy tylko na pieniądzach, plonami nikt sobie głowy nie zawraca. Po co, skoro nikt tego nie wymaga?
Rocznie przeznaczamy na ekodopłaty około 140 mln zł. Do tej sumy należy jednak dodać kolejne. Dopłaty bezpośrednie – jako element Wspólnej Polityki Rolnej. Rekompensatę za gospodarowanie na trudnych warunkach glebowych – jako element PROW (Program Rozwoju Obszarów Wiejskich) oraz wiele innych. Z milionów robią się miliardy. Płyną na wieś bez pożytku dla konsumentów. Nic dziwnego, że przybywa rolników fikcyjnych. Z dopłat można dziś całkiem nieźle żyć, po co zawracać sobie głowę produkcją żywności? Wystarczy walczyć o to, by dopłaty były jeszcze większe.
6551991
1