Człowiek całe życie się uczy, bo wedle słów przypisywanych Heraklitowi (...) panta rhei. W dość dowolnym tłumaczeniu powiedzenie przypomina, iż wszystko jest płynne, nietrwałe, zmienne. Człowiek uczy się też dlatego, że nawet jeśli coś się nie zmienia, to i tak nie wie wszystkiego i ze zdumieniem odkrywa nowe fakty, bądź nowe znaczenia słów wielokrotnie używanych. Do tej pory uważałam, że jak się irytuję (łac. irritatio), to oznacza to, że jestem zdenerwowana i rozdrażniona. Tymczasem, według słownika wyrazów obcych, jestem także w stanie gniewnego podniecenie. No proszę!
I cóż takiego wywołuje u mnie stan gniewnego podniecenia? Niestety, to stan odczuwany często, w różnych sytuacjach i miejscach. Znakomitym powodem są zakupy w supermarkecie. Rozdrażnienie moje wywołuje np. to, że klienci niezadowoleni z wcześniej dokonanego wyboru odkładają towar na tę półkę, przy której aktualnie stanęli. Znajduję więc kostki masła tuż przy dziecięcych ubrankach, soczki owocowe, przy sprzęcie elektronicznym, rajstopy przy serkach homogenizowanych, et cetera. Zniechęcające. Wiem, że załoga sklepu ma w obowiązku wszystkie te rozwleczone przez klientów rzeczy poznosić na właściwe miejsca, ale i tak mnie to drażni.
A skoro już mowa o zakupach w supermarketach, irytuje mnie pewna stosowana tam praktyka – terminy promocji świątecznych. Już teraz pojawiły się świąteczne stroiki, zajączki i kurczaczki we wszystkich możliwych rozmiarach i deseniach. Nie jestem duchowo przygotowana na takie zakupy i wcale nie chcę, żeby świąteczne dekoracje do czasu świąt kompletnie spowszedniały, czy wręcz obrzydły. Jeszcze bardziej irytująca jest dla mnie praktyka wystawiania tuż po Wszystkich Świętych, obok nie sprzedanych zniczy i dekoracji cmentarnych, bożonarodzeniowych stroików, choinkowych ozdóbek i szopek. Wiem, że te niecne, w moim pojęciu praktyki mają głębokie uzasadnienie marketingowo-ekonomiczne, ale i tak jestem zirytowana.
Moje wielkie rozdrażnienie wywołuje również to, co "lekarze bez granic" – Jamroży i Wieczerzak zrobili z także moimi pieniędzmi wpłacanymi na składki PZU. Absolutnie nie miałam życzenia, by pieniądze te służyły ratowaniu kondycji upadających prywatnych spółek, zawieraniu transakcji, na których ubezpieczyciel musiał stracić, czy wsparciu kwotą 255 milionów złotych amerykańskiego Funduszu Inwestycyjnego TDA, w którym zatrudnione były powszechnie znane osoby. Płacę składki PZU i ZUS i w obydwu przypadkach mam nieodparte wrażenie, że pieniądze wpadają do bezdennej studni.
Irytuje mnie i to, że przez indolencję Ministerstwa Edukacji Narodowej i Sportu dzieci nie mogą od pierwszego stycznia bieżącego roku korzystać z przyszkolnych stołówek. Dla pewnej grupy dzieci w każdej szkole ten posiłek jest jedynym ciepłym i pożywnym daniem w ciągu dnia. Urzędnicy ministerialni nie dopatrzyli terminów, nie wydali stosownych regulujących rozporządzeń ... i dzieci nie jedzą. W wielu wiejskich szkółkach dzieci nie piją obiecanej szklanki mleka, mimo całego medialnego szumu wokół akcji. Coś znowu nie zostało dograne, bo jak się okazuje mleczarniom nie opłaca się transport mleka do szkoły, więc po prostu nie podejmują się jego dostawy.
Wobec tylu drażniących faktów i wydarzeń, czas na wypoczynek. Pojadę do Zakapanego i obiecuję sobie nie mścić się na własnym zdrowiu za głupotę innych. Boję się jednak, że może mi się nie udać dotrzymać sobie słowa kiedy zobaczę, że krzesełka wyciągu na Butorowy Wierch jeżdżą puste, bo nie można z niego zjeżdżać. Górale mający pola na jego stoku, nie wyrazili zgody na to, by cepry rozjeżdżały im ojcowiznę. Nie wiem też, czy zachowam spokój ducha na widok powszechnych na Krupówkach fastfoodów, które skutecznie konkurują z regionalnym jadłem – doprawdy irytujące.