Przed laty, kiedy pochody 1-majowe należały do „imponujących i radosnych imprez” wracałam do domu z sąsiadem, starszym człowiekiem, pamiętającym czasy przedwojennego PPS-u. Do dziś pamiętam jego wzruszającą wtedy dla mnie opowieść.
Opowieść o tym, kiedy będąc chłopcem codziennie wyruszał z kaneczką po bezpłatną zupę do organizacji charytatywnych, a jego ojciec w poszukiwaniu pracy. Matka wyczekiwała, z czym powrócą do domu. Nie raz wracali z pustymi rękoma. Morał z tej opowieści wynikał taki, że my młodzi (czyli ja i moi ówcześni rówieśnicy) nie potrafimy docenić tego, że żyjemy w socjalizmie, bo nigdy nie zaznaliśmy takiej biedy i poniżenia, a pochody 1-majowe zatraciły pierwotny sens, czyli walki o chleb i pracę, bo i jednego i drugiego mamy w Polsce pod dostatkiem.
Kiedy dziś oglądam relacje z uroczystości pierwszomajowych wydaje mi się, że słyszę chichot historii. Bezrobocie mamy takie, jakiego nie pamiętają najstarsi górale. Bieda ogarnia coraz szersze kręgi społeczeństwa, darmowa zupa dla wielu jest manną z nieba, a bezdomność dla niektórych staje się koniecznym sposobem na życie. Nie ma jednak już wielkich pochodów 1-majowych. Są szczątkowe, symboliczne. Konkurujące z kontr manifestacjami anarchistów, Ligi Republikańskiej czy doraźnych grup młodych ludzi uparcie wykrzykujących „Precz z komuną”. Protest wyraża np. OPZZ nie organizując pochodu.
Ten jeden wielki tradycyjny pochód przestał być odświętny i pojawia się czasem wręcz nieoczekiwanie w zwykłe dni roku. Nie jest radosny, a złowrogi, ze zdeterminowanym pomrukiem tłumu, a nie majową pieśnią. Atrybuty pochodu też się zmieniły – kolorowe chorągiewki, balony, kwiaty zamieniono na petardy, kaski, kije, portrety przywódców na kukły do spalenia. Tylko hasła na transparentach powróciły do przedwojennych wzorców: Pracy i Chleba.
Czasy mamy takie, że ubyło pracy i chleba, ale przybyło demokracji, wolności wyrażania swych poglądów i dostępu do informacji z całego świata. Nikt nie musi chodzić przymusowo na pochody, demonstracje czy inne zgromadzenia. A jednak są idee, dla których ludzie wychodzą na ulice. W wielu krajach jednocześnie demonstrują obrońcy przyrody, zachęcani przez ruchy ekologiczne, obrońcy lokalnych tożsamości inspirowani przez antyglobalistów czy protestujący przeciwko wojnie w Iraku i dominacji USA zachęcani przez ruchy pacyfistyczne. Wiadomo, w tłumie tkwi wielka siła i choć nie zmieni biegu zdarzeń dyktowanych decyzjami czy interesami możnych tego świata – to chociaż wywoła refleksję.
Idee, w imię których ludzie idą demonstrować nie zawsze są chwalebne. Sens gromadnych wyjazdów pseudokibiców na mecz, tylko po to, by doprowadzić do bójek na stadionie zdaje się to udowadniać. Nieco inny koloryt ma np. 1-majowy happening przygotowany np. w Poznaniu przez młodzieżową „Naszość”. Dybanie z zielonym kisielem na uczestników poważnej 1-majowej demonstracji pod pomnikiem, głoszenie haseł zachęcających obecne władze państwowe do udania się na czerwoną planetę, przywdzianie zielonych wymyślnych strojów kosmitów przez grupę uczestników tej demonstracji – jest może godnym podziwu pomysłem na ekscentryczną zabawę, oczekiwaniem na telewizję i adrenalinę, której poziom wzrośnie wraz z reakcją policji. Ale czy to ma coś wspólnego z walką o idee?
Czasy mamy takie. Ludzie żyją anonimowo w wielkich blokach, nie znają swoich sąsiadów, przestają ze sobą rozmawiać, a ich głównym partnerem życiowym staje się telewizor. Żyjemy jak ludzie samotni, często zdani na cudze opinie i sądy. Społeczeństwo informacyjne pociąga za sobą, niestety, chaos emocjonalny, kryzys religii i zubożenie wartości.
Czasy mamy takie. Przyniosły osłabienie więzi rodziny, lokalnych wspólnot, organizacji młodzieżowych. Żyjemy obok siebie, a nie razem. Dlatego tak skorzy do wspólnych działań młodzi ludzie pójdą chętnie na wezwanie, śmiem twierdzić, dowolnej ideologii, by robić coś wspólnie z innymi. Jak sprawić, by była to siła konstruktywna, a nie niszcząca? – oto pytanie na majowy długi weekend.