Może niewiele, czego doświadczyła jedna z łódzkich rodzin, która po zakupieniu w sklepie karków chciała "pogrillować". Gdy w niedzielę rozstawili grill i położyli na ruszcie pokrojona w plasterki karkówkę z jednego plastra zaczęły wypełzać białe witki, jakby glisty.
Podejrzany plaster trafił do torby a nazajutrz głowa rodziny pojawiła się z feralnym kawałkiem mięsa w sanepidzie. Ale w sanepidzie mięsa zbadać nie chcieli, nawet nie byli zainteresowani obejrzeniem białych glist. Petenta odesłali do wojewódzkiego inspektoratu weterynarii. Tam z kolei powiedzieli, że badają żywe zwierzęta. Gdyby przyszedł z żywą krową lub świnia to a jakże, mogliby sprawdzić, ale plasterka badać nie będą. Sprawa zainteresowali się dziennikarze i zapytali pracowników inspektoratu weterynarii. Na wstępie odmówili rozmowy i ograniczyli się jedynie do odpowiedzi drogą elektroniczną. W przysłanym e-maili wyjaśnili, że: "Tutejsze (czyli łódzkie - wyjaśnienie red.) laboratorium WIS nie posiada akredytowanej metody badawczej w tym kierunku, w związku z powyższym badania nie wykonano" Co poradzono? Odesłano pechowego konsumenta do Puław. Oznacza to, że jeśli ktoś w Łodzi będzie miał pecha i kupi np. karkówkę z glistami , ich nie zauważy i zje takie mięso, to by przekonać się, czy jego rodzinie lub jemu samemu nic nie grozi musi jechać do Puław, gdzie mieści się laboratorium działające przy Instytucie Weterynarii z odpowiednia "akredytacją".
Można sobie wyobrazić z jakimi problemami mogą mieć do czynienia mieszkańcy mniejszych miejscowości i wsi jeśli nie daj Boże zdarzy im się podobna przygoda. I nawet nie chodzi o to, by w każdym powiecie działały na okrągło, czyli przez 24 godzinę na dobę "akredytowane" laboratoria, ale chodzi o sprawny system ochrony ludności i przed zaraza i zagrożeniami płynącymi ze sprzedaży podejrzanej żywności. Takiego, jak widac na łódzkim przykładzie po prostu nie ma.