...a dalej w ludowej piosence jest tak, że fajni. Tymczasem jak człowiek się naogląda i nasłucha i z tych różnych scenek, jak w kalejdoskopie poukładają się obrazki, to ani fajnie, ani kolorowo nie jest. Może całe nieszczęście bierze się z tego, co Mleczko tak udatnie pokazał na jednym ze swoich rysunków: na przeciw siebie stoją dwaj Panowie, nasi rodacy. Nienagannie skrojone garnitury, wzrok szlachetny, czoła dumne. Każdy z nich dzierży transparent. Na jednym widnieje napis "Jestem za!" Na drugi hasło: "Jestem przeciw!" No właśnie....
Polakowi z krwi i kości nie godzi się mieć wspólnego z sąsiadem zdania. Pół biedy, jeśli ta głupota pozostaje w opłotkach. Wstyd za to wielki, kiedy słyszy o niej cała Europa. Przykład całkiem świeży dotyczy spraw jakże subtelnych – duchowych. Nasi eurodeputowani ( z jakiego ugrupowania nie wspomnę, bo u nas co formacja to deformacja i nie ma co sobie głowy zawracać) upominają się o dwie rzymskokatolickie kaplice, po jednej w Brukseli i Strasburgu jako, że w ekumenicznej należycie skupić się nie mogą. Może rozumu, taktu, umiaru i godności nie mają, ale za to mają niezależne, o zgrozo, polskie zdanie.
Jak się okazuje, to czyje zdanie musi być na wierzchu, ważne jest na każdym kroku. Kiedy nasi rolnicy wybrali się do Francji, by zdobywać europejskie doświadczenia i dowiedzieć się jak to jest możliwe, że grupy producenckie nie tylko się zawiązują, ale funkcjonują długie lata i w dodatku przynoszą dochody, padło znamienne pytanie – na czyje pole obornik jest wywożony najpierw? Wyobrażam sobie konsternację Francuzów wynikającą z głębokiego niezrozumienia. Tymczasem tak nieistotny dla nich szczegół, na naszym podwórku może wywołać rozpad, anarchię i wielopokoleniową, serdeczną nienawiść.
Jakoś to już tak jest, że nie widzimy rozwiązań, a mnożymy problemy, za czym idzie totalne narzekanie na wszystko. Zupełnie obce jest nam hasło nowego świata – żadnych problemów, same rozwiązania. A szkoda. Może wtedy zupełnie inaczej wyglądały moje rozmowy z rolnikami o unijnych dopłatach. Kiedy poszły pierwsze przelewy na konta tych, którzy bezbłędnie wypełnili wnioski, byłam przekonana, że usłyszę głosy aprobaty. Ale jakże naiwne to były oczekiwania. Szybko uświadomiono mi wagę problemu. Przecież te dopłaty to tak na prawdę tylko rekompensaty kosztów poniesionych na uprawy w tym roku. Poza tym są niższe niż te, które otrzymują farmerzy w krajach "piętnastki". Czyli u nas po staremu. Nie było pieniędzy – był powód do narzekań, są pieniądze – jest powód do narzekań.
Zupełnie też nie potrafię zrozumieć, jak udało nam się w mistrzowski wprost sposób pokręcić sprawy z jakością naszych produktów rolnych. Skoro nasza żywność jest dobra, tania i ekologiczna (no trochę z konieczności) to trzeba zabiegać o to, by jak najdłużej dobrze sprzedawała się w Zachodniej Europie. Tymczasem Anglicy i Włosi głośno kwestionują jakość polskiego mięsa i serów z powodu najmniejszych nawet uchybień. Jeśli uda im się "wyrobić" naszym produktom złą opinię, ich towary będą się lepiej sprzedawały. Tymczasem okazuje się, że w nowym systemie wynagradzania, tak samo jak w starym, trudno zmusić lekarzy weterynarii do rzetelnego badania mięsa. Zaniżanie wieku zwierząt – od tak odmłodzonej krówki nie trzeba pobierać próbek do obowiązkowego badania na obecność BSE, brak procedur postępowania, nieprawidłowości w prowadzeniu dokumentacji, to niektóre z grzechów głównych. Nierzetelnych weterynarzy prawo nie ściga za narażanie zdrowia i życia konsumentów, a ich zwierzchnicy są nad podziw tolerancyjni. Rzecz w tym, że wszyscy możemy na tym zbyt wiele stracić. Znowu niestety sprawdzi się stara maksyma, że (...)Polak przed szkodą i po szkodzie głupi.