Aleksander Barylski to jeden z nielicznych hodowców dzików w Polsce. Od 5 lat hoduje je z powodzeniem w swoim gospodarstwie w Tymienicy niedaleko Łodzi.
Dziki są niemałą atrakcją dla gości Aleksandra Barylskiego. Bo takich nie obejrzą nawet w Łódzkim Zoo. W jego gospodarstwie w Tymienicy pod Leśmierzem mieszka kilka sztuk: dorosły odyniec, dwie lochy i para młodych dziczków. Ale to stan przejściowy.
Bywały takie miesiące, że miałem stado liczące i ponad 40 dzików – mówi hodowca. To takie moje hobby. Nieco kosztowne i wcale niedochodowe. Ale jestem pasjonatem.
Gdy Aleksander Barylski dostał gospodarstwo od rodziców, długo zastanawiał się, jak w ciekawy sposób je wykorzystać. Marzył o koniach.
Miały to być kuce felińskie – wspomina. Są większe od kucyków, a nieco mniejsze niż normalne konie. Niestety, mogą udźwignąć zaledwie 60 kilogramów, a ja ważę znacznie więcej. Lubię jazdę konną i byłoby mi przykro, że sam ich nie dosiadam.
Zainteresował się więc dzikami. Jednak w Polsce mogą one żyć wyłącznie w naturalnych warunkach. Ku swojemu zaskoczeniu Aleksander Barylski dowiedział się, że kiedyś w Akademii Rolniczej w Lublinie skrzyżowano polskiego zwykłego dzika z lasu z jakąś mało znaną odmianą świni. A taką krzyżówkę - dziś posiadającą 90 procent krwi prawdziwego dzika - już można legalnie mieć w swoim gospodarstwie.
Pojechałem Ładą Samarą do Lublina, gdzie od prywatnego hodowcy kupiłem sześć małych dzików – mówi. Wiozłem je tym samochodem przez Polskę. Nie lada zdziwienie budził mój niezwykły ładunek, gdy po drodze tankowałem benzynę. Dzieciaki z dwóch autokarów wyskoczyły, by je oglądać.
Dziki nie wymagają luksusowych warunków. Natura dała im grube skóry i futra, pozwalające spać nawet na śniegu. Nie potrzebują więc nawet specjalnych pomieszczeń. W Tymienicy mają jedynie zadaszoną wiatę i niewielką własną zagrodę. W niej stoją paśniki, naczynia z wodą i... błoto, w którym lubią się taplać. Żywią się śrutą zbożową.
Mam dobrą ziemię, na której uprawiam zboża – mówi Barylski. I własny młyn do mielenia go na paszę. Dzięki temu moje dziki dostają zdrowe, naturalne jedzenie. Może stosowanie innych mieszanek czy granulatów przyspieszyłoby hodowlę, ale nie zależy mi na tym.
Dzik w hodowli rośnie znacznie dłużej niż świnia. Aby osiągnął wagę 100 kilogramów, trzeba dwóch lat, a w naturalnych warunkach nawet czterech. Taki odyniec w lesie to zresztą prawdziwa rzadkość. Na ogół dochodzą tylko do 60-70 kilogramów.
Nasz największy odyniec to był prawdziwy kolos: ponad 250 kg żywej wagi – chwali się hodowca. Zdominował całe stado. My też się go obawialiśmy. Był groźny, wyprężał heb – czyli grzbiet – nawet na widok rodziców, którzy na co dzień doglądają zwierząt. Trzeba było go ubić. Do dziś wożę w aucie jego wielkie kły.
Nawet w gospodarstwie dziki zachowują swoją hierarchię. Przywódca – samiec rządzi. Łaskawie toleruje resztę stada. On pierwszy je, wybierając dla siebie co smaczniejsze kąski, np. jabłka czy buraki. Potem dopuszcza do paśnika samice – lochy, a na końcu młode.
Aleksander Barylski nie ukrywa, że dziki hoduje także dla ich mięsa. W każde święta rodzina raczy się znakomitą dziczyzną.
Mięso jest chude, ma piękny czerwony kolor – zachwala. Ma wiele zalet dietetycznych. No i wiem, że jest zdrowe. Moje dziki są pod stałą opieką weterynarza. Do uboju, badania i przerobu mięsa też przychodzi zawsze człowiek z odpowiednimi uprawnieniami. Po prostu wiem, co jem. A kiełbasa czy pieczeń z dzika to prawdziwa rozkosz dla podniebienia.
Niestety, hodowanie dzików na mięso zupełnie się nie opłaca. Za kilogram dziczyzny firma skupująca płaci zaledwie 60 procent ceny żywca świńskiego. Ponadto konsumenci to tradycjonaliści - wolą wieprzowinę i wołowinę. Gdy stado Aleksandra Barylskiego znacznie się powiększa, dziki idą na sprzedaż. Za sztukę trzeba zapłacić 300-400 złotych.
Daję wtedy ogłoszenia w prasie i zjeżdżają się ludzie z całej Polski – mówi. Kiedyś zjawił się mężczyzna, który urwał się z domu. A że zajmował się myśliwstwem, powiedział żonie, że jedzie polować. "Upolował" sztukę z mojego stada. I dumny wrócił ze swoim trofeum - alibi do rodziny. Innym razem biznesmen spod Warszawy chciał kupić kilka dzików, które miały... pilnować jego rezydencji. Wydawało mu się, że jak hodowlane to i tresowane. Długo musiałem mu tłumaczyć, że dzik to nie pies. Lubię też czasem wesprzeć jakieś akcje charytatywne. Dwukrotnie dawałem dziki na licytację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.