Wynegocjowana w Kopenhadze kwota mleczna zapewni Polsce samowystarczalność – uważa rząd. Tymczasem przedsiębiorcy branży twierdzą, że za kilka lat możemy zostać zmuszeni do importu nawet 3,8 mln ton mleka.
Dla Jarosława Kalinowskiego, ministra rolnictwa, kwestia podwyższenia limitu
na mleko okazała się zdecydowanym priorytetem. Z kolei dla "piętnastki"
jakakolwiek zmiana była nie do przyjęcia. W Kopenhadze rządowi udało się jedynie
przesunąć wielkości w ramach wcześniej ustalonej kwoty.
W rezultacie jako
sukces uznano zwiększenie o 1,5 mln ton (do 8,5 mln ton) kwoty sprzedaży
hurtowej (na rynek) kosztem bezpośredniej (w gospodarstwach).
Duńczycy
zaproponowali nam 7 mln ton mleka, które rolnicy mogą wyprodukować, sprzedać, a
zakłady przetworzyć. Dziś przerabiamy 7,4 mln ton i musielibyśmy zmniejszyć
produkcję. Proponowali nam natomiast 2 mln ton na sprzedaż bezpośrednią, która w
naszych warunkach oznacza pusty zapis w postaci liczb. Dlatego staraliśmy się
przesunąć te wielkości do kwoty hurtowej – mówi Jarosław
Kalinowski.
Przedsiębiorcy podkreślają, że wynegocjowane 8,5 mln ton
zapewni co najwyżej stagnację w ciągu kilku pierwszych lat członkostwa, i to pod
warunkiem, że nie będzie znaczącego wzrostu spożycia.
Jeszcze do
niedawna w polskim stanowisku negocjacyjnym już od 2004 r. występowaliśmy o
kwotę 11,18 mln ton sprzedaży hurtowej. Tylko taki poziom gwarantował nam
samowystarczalność, zaspokojenie eksportu, a rolnikom dochód. Przecież co
czwarty złoty napływa na wieś ze sprzedaży mleka. Nowe warunki oznaczają, że już
w 2004 r. może zabraknąć nam około 2,5 mln ton mleka. Wtedy w najlepszym
przypadku czeka nas stagnacja. Jeżeli spożycie wzrośnie, to możemy zmierzyć się
z deficytem rzędu 3,8 mln ton – twierdzi Waldemar Broś, prezes Krajowego
Związku Spółdzielni Mleczarskich.
Przedsiębiorcy podkreślają, że w Unii
przeciętny mieszkaniec spożywa około 330 litrów mleka lub jego przetworów. W
Polsce jest to zaledwie 200 litrów.