Na rynku drobiarskim, jak w całej krajowej gospodarce pogłębia się recesja. Drobiarzom żyje się gorzej, nie ma mowy o inwestycjach. Wielu producentów jaj i hodowców brojlerów stanęło na progu kredytowej równi pochyłej. Hodowcy zadłużyli się w wytwórniach pasz, które chętnie kredytują sprzedaż, bo jeśli nie polubownie, to na drodze sądowej odzyskają swoje pieniądze. Tymczasem część drobiarzy wkracza na ścieżkę, na końcu której czeka ich bankructwo.
Poważne kłopoty biorą się z ogólnej zapaści gospodarki, ale też i z tego, że banki coraz bardziej rygorystycznie podchodzą do klientów, nie odnawiając kredytów obrotowych i pomniejszając ich limity. Drobiarzom gwałtownie potrzeba poprawy opłacalności produkcji, by mogli zobaczyć światełko w tunelu. Wielu z nich ma jeszcze nie spłacone preferencyjne kredyty zaciągnięte w latach 90. Tymczasem klatki, które za te pieniądze zainstalowali straciły w świetle unijnych norm rację bytu. Od 1 stycznia bieżącego roku nie można ich instalować w kurniku, a te które już tam się znajdują mogą być użytkowane do końca grudnia 2011 roku. Po tym terminie trzeba będzie dostosować się do przepisów obowiązujących w UE. Szykują się więc kolejne duże wydatki na urządzenie kurników praktycznie od nowa.
Jednak nie to najbardziej teraz trapi polskich producentów drobiu. Zadaniem każdego dnia jest przeżycie pogłębiającej się recesji. Drobiarze zdają sobie sprawę, że uwolnienie rynku miało pobudzić mechanizmy, które wyeliminują producentów najsłabszych. Nie spodziewali się jednak rynku "dzikiego", zbliżonego bardziej do modelu południowoamerykańskiego oraz całkowitego braku zainteresowania ich branżą ze strony instytucji rządowych w obliczu akcesji z Unią Europejską. Na efekty takiej polityki długo nie trzeba było czekać. Z niegdyś przynoszących dochody kurników ledwo daje się utrzymać. Jeśli pojawia się enigmatyczna opłacalność produkcji, jest ona tylko doraźna – nie ma mowy o amortyzacji, a już na pewno o inwestycjach i to w momencie, kiedy są one bardzo potrzebne, by funkcjonować na unijnym rynku.
Hodowcy próbując się ratować popadają w coraz większe kłopoty. Nie spłacony kredyt u jednego producenta pasz owocuje ucieczką od tego dostawcy i przeniesieniem się do następnego. Klient wytwórni przechodzi do konkurencji i tam otrzymuje nowy kredyt na pasze. Oczywiście w wypadku zadłużenia podejmowane są czynności prowadzące do jego egzekucji. Skutek jest taki, że branża drobiarska słabnie, a bogacą się prawnicy i komornicy. Z czasem hodowca ma tak duże problemy finansowe, że produkcja zostaje zamknięta, ale po drodze zaciąga kredyty u kilku producentów pasz. Kiedy rozejdzie się o nim zła opinia, wówczas próbuje sam produkować pasze i bierze zboże od rolników, którym nie płaci. Dopiero kiedy komornicy zajmują jego konto i powstaje zadłużenie przekraczające wartość majątku, dochodzi do upadłości. Smutne jest to, że te bankructwa spowodowane są koniunkturą. Dzisiaj nie mamy do czynienia z "naciągaczami", jak to było dziesięć lat temu, ale z ludźmi, którzy dokonują desperackich kroków, by ratować dorobek swojego życia. Wkrótce osoby mające problemy ze spłacaniem zadłużenia w wytwórniach pasz znajdą się najprawdopodobniej na "czarnych listach" dłużników, z którymi zapoznają się krajowi producenci i dystrybutorzy pasz.
Na domiar złego pasze ostatnio podrożały średnio o 20-30 złotych za tonę, co z pewnością odbije się na opłacalności produkcji. Ta ostatnia jest zresztą w dużej mierze regulowana na niekorzyść producentów przez ubojnie. Nie dość, że są "zapychane" drobiem z przemytu, który bez problemu przenika przez nasze nieszczelne granice, to duże ubojnie prowadząc swoją politykę wypierania mniejszych, przy okazji wykańczają producentów. Obecnie cena za kilogram żywca drobiowego praktycznie nie przekracza 2,60 zł netto, co nie zbliża się nawet do progu opłacalności, a żywca ubojniom brakuje. Hodowcy sprzedają ubojniom nawet po 2,58 zł za kilogram, bo boją się stracić odbiorcę – powoli stają się handlowymi niewolnikami zakładów uboju.
Jedyną dobrą ostatnio wieścią, o ile wypada się cieszyć z cudzego nieszczęścia, była informacja o ptasiej grypie w Holandii i Belgii. Dla polskich drobiarzy otworzył się rynek niemiecki, ale na dzisiaj można uznać, że koniunktura się kończy. Na domiar złego Rosja w ubiegłym tygodniu podjęła decyzję o ograniczeniu importu polskiego drobiu, a Ukraina wznowiła import drobiu ze Stanów Zjednoczonych po ponad rocznym embargo.
Bardziej zapobiegliwi zgromadzili na przysłowiową "czarną godzinę" środki, które teraz dokładają do biznesu licząc na to, że wkrótce będzie lepiej. Być może jest to sposób na przetrwanie, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że nie o to chodzi. Brak spójnej polityki rolnej, źle prowadzona regulacja rynku rolnego, zapaść gospodarcza, brak ochrony granic, nieprzyjazne nastawienie banków, to dość żeby wykończyć dobrze prosperującą jeszcze przed dwoma laty branżą drobiarską. Jeśli dołożyć do tego brak konsolidacji środowiska oraz brak mocnego lobby drobiarskiego, które walczyłoby o miejsce na rynku krajowym, oraz o wejście na rynek Wspólnoty, przyszłość nie przedstawia się imponująco.