Przychodzą do mnie drobiarze – panie pośle, drobiarstwo się wali. Ceny spadły na łeb na szyję, właściciele gospodarstw liczą straty i to duże. Branży drobiarskiej zagląda w oczy widmo upadku. Nie da się z kur wyżyć.
Drobiarze wiedzą, co im szkodzi. Nawet nie ptasia grypa, lecz od lat to samo. Dumpingowy import z Brazylii, brak kontroli nad tranzytem na Wschód, którego część (tranzytu, nie Wschodu) zostaje w Polsce. Długie terminy płatności w skupie. A ostatnio także ekspansja wielkoprzemysłowych ferm, których stada liczy się w setkach tysięcy, a nawet i milionach sztuk. Ta inwazja może całkowicie wykończyć zajmujące się drobiarstwem gospodarstwa rodzinne. Już wykańcza
Czytelnicy powiedzą mi teraz – no to nie załamuj pan rąk, tylko broń polskich drobiarzy!
Nie załamuję rąk i bronię, nie pierwszy zresztą raz. Będę oczywiście interweniował i w Warszawie i w Brukseli, chociaż wiem, co usłyszę od urzędników warszawskich i brukselskich.
Warszawscy powiedzą, że nic na to nie poradzą, bo europejski rynek, bo importu zatrzymać się nie da, bo nadużycia w tranzycie trudno udowodnić, niech sami drobiarze je najlepiej udowodnią, a w ogóle to drobiarze sami sobie winni, bo za dużo naprodukowali. I pokażą palcem na Brukselę.
Brukselscy odpowiedzą z kolei, że owszem, współczują polskim drobiarzom, ale wiąże im ręce Światowa Organizacja Handlu. Nie zablokują importu, bo to sprzeczne z zasadami handlu światowego, a nadużyciami się nie zajmą, bo to sprawa władz krajowych. I pokażą palcem na Warszawę.
Przeważnie tak jest, że gdy pojawi się problem i w jakiejś branży rolnej dzieje się źle, to Annasz odsyła do Kajfasza, a Kajfasz do Annasza. Takie odesłania słyszałem w sprawie owoców miękkich, cukru, tytoniu, czy choćby ostatnio w sprawie upraw genetycznie modyfikowanych. Za rolnictwo odpowiadają wszyscy, czyli nikt.
W rzeczywistości nie jest tak, że Warszawa nic nie może, bo się musi oglądać na Brukselę. Jest wiele instrumentów, po które władze krajowe mogą i powinny sięgnąć. W kwestii drobiarstwa jest to szczególnie widoczne. Można i trzeba wzmocnić nadzór weterynaryjny nad importem i nie wpuszczać byle czego. Można i trzeba kontrolować tranzyt, aby nic bezprawnie w Polsce nie zostawało. Można i trzeba wziąć pod lupę hipermarkety i sprawdzić co i skąd się w nich sprzedaje i serwowane tam mięso spełnia wymogi jakościowe i sanitarne. Można i trzeba wziąć się za wielkie fermy tuczu przemysłowego, które – co pokazała niedawna kontrola NIK – powstają prawie bez żadnej kontroli. Można wreszcie i trzeba wykorzystać pozycję polską w Unii na rzecz lepszej ochrony rynku Unii przed nieuczciwą konkurencją światową. No i trzeba się szanować i stosować takie rygory wobec innych, jakie oni wobec nas stosują. Prawo europejskie w tym nie przeszkadza, zaręczam, że nie przeszkadza.
Mamy w Europie normy dobrostanu zwierząt, i słusznie, że je mamy, popieram, bo zwierzęta to żywe stworzenia, a hodowla to przecież nie fabryka mięsa. Ale Brazylia eksportująca mięso drobiowe czy wołowe do Europy i nikt jej o dobrostan nie pyta. Jak z nią konkurować?
Powinna być zasada, że eksporter musi spełnić te same standardy hodowlane, co rolnik czy producent w Unii. Ja o to walczę i w paru rezolucjach już to przeforsowałem, ale czy o to walczy w Radzie polski rząd. Szczerze mówiąc, nie słyszałem.
Wiem, że Czytelnicy nie lubią, żeby ich straszyć, więc nie straszę, ale stwierdzam, że sytuacja jest naprawdę poważna. Niech potrwa jeszcze ze trzy dni uciecha po zniesieniu rosyjskiego embarga, ale to nas nie zbawi. Weźmy się poważnie za obronę żywotnych interesów rolnictwa polskiego, póki jeszcze jest.
6870248
1