Obniżcie nam składkę do budżetu Unii – na tyle lat, na ile zmniejszycie nam dopłaty dla rolników. Takie oświadczenie złożyli wczoraj ministrowie finansów krajów kandydackich swoim odpowiednikom z UE.
Oświadczenie ministrów finansów komentowali na gorąco unijni dyplomaci: To nierealistyczny postulat. Takie apele nie powinny w ogóle powstawać, gdyż rozbudzają niepotrzebne oczekiwania.
Nieoczekiwanie, spotkanie w bułgarskiej misji w Brukseli zakończyło się
uzgodnieniem wspólnego frontu kandydatów. Tym razem ten bezprecedensowy apel
ujrzał światło dzienne. I to tuż po rozpoczęciu finalnej fazy negocjacji z UE w
sprawie warunków finansowych członkostwa. Kością niezgody jest w nich – oprócz
wysokości dopłat rolnych – właśnie sprawa wysokości i sposobu płacenia
składki.
UE chce, by nowi członkowie płacili pełną składkę już od 2004
r., podczas gdy do pełni dopłat rolnych mieliby oni dojść dopiero w 2013 r.
Kandydaci domagają się redukcji składki – tak jak to miało miejsce przy okazji
przyjęcia do Unii Hiszpanii i Portugalii w 1986 r. Np. Polska prosiła wcześniej
o rozłożenie dochodzenia do pełnej składki na pięć lat. Unia mówi twardo "nie",
tłumacząc, że to rozwiązanie przyniosłoby tylko bałagan w księgowości
budżetowej.
Jedyne, co obiecuje Piętnastka, to sprytnie pomyślana
rekompensata budżetowa. Byłaby ona płacona tym nowym państwom członkowskim,
które w 2004 r. per saldo dostaną z kasy Unii mniej niż w ostatnim roku
kandydowania – czyli w 2003 r. Aby płacić jak najmniejsze rekompensaty, Unia
zaoferowała kandydatom wysokie zaliczki na poczet funduszy strukturalnych –
sięgające 16 proc. pełnej kwoty oraz po 3 proc. średniej rocznej wypłat z tychże
funduszy. W przypadku Polski jest to ok. 1,7 mld euro w 2004 r.
Eksperci
z krajów kandydujących uważają jednak, że to wirtualne pieniądze. Zaliczki nie
da się bowiem szybko wydać, bo procedura realizacji projektów strukturalnych
(autostrad czy oczyszczalni ścieków) jest bardzo skomplikowana. Samo ich
przygotowanie trwa dwa-trzy lata. Zaliczki poprawiają za to pozycję budżetową
netto kandydatów. Dzięki takiemu zabiegowi Polska znajdzie się na liczącym ponad
miliard euro pulsie i nie kwalifikuje się do rekompensaty. A jak fundusze nie
zostaną zrealizowane – "papierowy" plus może się zamienić w
minus.
Trudno sobie wyobrazić, żeby nowi członkowie mieli wyższą
zdolność wchłonięcia funduszy niż obecne państwa członkowskie, zwłaszcza w
pierwszych latach członkostwa – napisali w oświadczeniu ministrowie
kandydaccy. Polscy eksperci wskazują na to, że zaliczki dla kandydatów będą
ponad dwukrotnie wyższe niż zaliczki strukturalne dla obecnych państw
UE!
"Gazeta Wyborcza" twierdzi: Całość dowodzi, że UE ucieka się do
dość nieczystej gry i przeczy sama sobie. Z jednej strony martwi się, że nowi
członkowie nie będą w stanie wchłonąć w całości funduszy strukturalnych i obcina
o 2,6 mld ich wysokość. Z drugiej – proponuje kandydatom ogromne zaliczki,
wiedząc, że... nie zostaną wykorzystane.
Polska – niezależnie od
wspólnych działań w kandydackich froncie – będzie starała się sama wynegocjować
jak najkorzystniejsze warunki finansowe integracji z UE. Chodzi o to, by składką
do wspólnej kasy i dofinansowywaniem funduszy strukturalnych zbytnio nie
obciążyć budżetu centralnego, w sytuacji kiedy gospodarka musi się dostosowywać
do wymogów Unii.
Dzisiaj w Brukseli odbywa się kolejna tura konsultacji technicznych w tej
sprawie. "Gazeta Wyborcza" dowiedziała się, że polscy negocjatorzy będą się
upierać przy rozłożeniu na dwa lata zaliczki na poczet funduszy strukturalnych.
Dzięki temu Polska zyskałaby prawo do kilkuset milionów euro rekompensaty
budżetowej w żywej gotówce – w przeciwieństwie proponowanych przez Unię
miliardów na papierze.