Rozpoczęła się walka o polskich dyplomatów. Dokładnie o to, jakim językiem się posługują. Większość mówi po angielsku. To nie podoba się Francuzom. Organizują więc dla nich kursy.
Francuskojęzyczne kraje rozpoczęły swoją ofensywę na dwóch poziomach. Pierwszy z nich obejmuje urzędników najwyższego stopnia: ministrów, sekretarzy stanu i ambasadorów. Są oni zapraszani do szkół we Francji i Belgii. Z Polaków jako pierwszy skorzystał z takiej możliwości Marek Grela, ambasador Polski przy UE, mieszkający na co dzień w Brukseli. - Kursy są dla osób, które już znają francuski, a chcą go jeszcze wyszlifować. To bardzo intensywna nauka, na jednego ucznia przypada jeden nauczyciel. Nawet przy posiłkach mówi się tylko po francusku - wyjaśnia nam Stephan Lopez z Frankofonii, Międzynarodowej Organizacji Krajów Francuskojęzycznych.
Szkoleni są też urzędnicy niższego stopnia. W Polsce w kursach Frankofonii uczestniczy już ok. 300 osób, głównie z resortów: spraw zagranicznych, rolnictwa, obrony, edukacji i skarbu. Lekcje odbywają się w Instytucie Francuskim w Warszawie. Urzędnicy na lekcjach uczą się, jak prowadzić po francusku negocjacje w UE, rozmawiać przez telefon i pisać dokumenty. - My ponosimy koszty. Zainteresowanie kursami jest bardzo duże - mówi Lopez.
Kiedyś francuski był podstawowym językiem dyplomacji. Sytuacja się jednak zmieniła i większość ważnych negocjacji jest teraz prowadzona w UE po angielsku. A odkąd Unia rozszerzyła się o 10 nowych członków, sytuacja francuskiego jeszcze się pogorszyła. Aż 70 procent wszystkich urzędników jako drugi po swoim języku ojczystym wskazuje angielski. Dlatego Frankofonia organizuje kursy dla dyplomatów ze wszystkich krajów UE. - Nie chodzi nam o to, że nie lubimy angielskiego. Ale niedobrze jest, gdy wszystkie rozmowy prowadzone są tylko w jednym języku. Wszyscy mają wtedy tylko ten sam punkt widzenia - wyjaśnia Lopez.