Felieton Heather Grabbe, wicedyrektora Centrum Reform Europejskich w Londynie
Klęska szczytu UE w Brukseli rozpoczyna burzliwy okres w polityce europejskiej. W przyszłym roku, kiedy na tapecie znajdą się władza i pieniądze polityczna atmosfera jeszcze się zagęści. W 2004 roku państwa UE nie tylko będą musiały wrócić do konstytucji, ale na poważnie będą musiały zacząć negocjacje o unijnym budżecie na lata 2007-2013. Trzeba też będzie zdecydować, kto w czerwcu 2004 r. zostanie następnym przewodniczącym Komisji.
Niewiele państw jest dziś w nastroju kompromisowym. Debata budżetowa już jest gorąca, choć Komisja przedstawi swoje propozycje dopiero w styczniu 2004 r. Sześciu największych płatników netto zaapelowało o zamrożenie funduszy na dotychczasowym poziomie. W Brukseli Gerhard Schröder nie wykluczył nawet, że Niemcy zaproponują redukcję całkowitego budżetu Unii - z obecnych 1,27 proc. do 1 proc. skumulowanych budżetów wszystkich członków. Tradycyjnie "dobry wujek" z Berlina podczas finansowych negocjacji w 2004-2005 może okazać się nadspodziewanie skąpy.
W budżetowych negocjacjach oś polsko-hiszpańska złamie się niczym zapałka. Wprawdzie Madryt i Warszawa chcą dużego budżetu, ale będą wyrywać sobie wzajemnie miliony euro z funduszy strukturalnych. Wydaje się jednak, że takie chwilowe sojusze, w których kraje łączą swoje siły w jednej kwestii, staną się normą w powiększonej Unii.
Francja i Niemcy narzekają na sojusz polsko-hiszpański, ale ich własne dwustronne partnerstwo staje się samolubne i defensywne. Jeszcze nie tak dawno Berlin i Paryż były w stanie wypracowywać porozumienia, które jednoczyły Unię i przyspieszały integrację. To już przeszłość. Dziś coraz częściej współdziałają w obronie swoich interesów kosztem innych państw członkowskich. Spektakularnym przykładem takich działań było wspólne torpedowanie zasad paktu stabilizacyjnego zaledwie kilka tygodni przed szczytem.
Zaproponowana przez Konwent, a forsowana przez Paryż i Berlin zasada "podwójnej większości" w głosowaniach wzbudza wątpliwości nie tylko w Polsce i Hiszpanii, ale także wśród wielu mniejszych członków UE. Choć moim zdaniem to rzeczywiście najlepsze rozwiązanie, próba "zahukania" jego przeciwników podjęta przez Niemcy i Francję z pewnością nie przysporzyła im nowych przyjaciół.
Po porażce szczytu Berlin i Paryż przebąkiwały o pionierskiej, elitarnej grupie, która mogłaby zacieśnić współpracę na przekór czarnym owcom integracji. Jednak niewiele krajów, poza być może Belgią i Luksemburgiem, pociąga idea "jądra Europy" zdominowanego przez Niemcy i Francję. Silvio Berlusconi już zdystansował się od tego pomysłu. Z kolei Polacy mają świadomość, że w trójkącie weimarskim zawsze będą "młodszymi braćmi" tańczącymi w takt melodii wygrywanych przez Francuzów i Niemców.
Niektóre kraje będą obawiać się, że znajdą się nagle poza "jądrem Europy". Jednak o tym, czy faktycznie powstanie Unia "dwóch prędkości", nie przesądzi sama ochota polityków niemieckich, francuskich czy belgijskich. Zdecyduje o tym to, czy ci politycy będą mieli jakiś pomysł, który uczyni z nich realną awangardę Unii. Na dziś takiej inicjatywy nie widać ani w polityce zagranicznej, ani obronnej, ani w kwestiach bezpieczeństwa wewnętrznego, w których sami Francuzi i Niemcy nie potrafią się pogodzić. W wypowiedziach Chiraca słychać wprawdzie poparcie dla idei "jądra Europy", ale nie widać możliwości na jego stworzenie.