Zarówno jego siła oddziaływania, jak i długość tego pontyfikatu sprawiły, że to odejście wydawało się nam tak samo nieprawdopodobne, jak trudna do wyobrażenia dla dzieci jest śmierć ich rodziców. Umierał nam sędziwy ojciec – a to przeżywa się, owszem, jako coś przewidywalnego, ale jednak do końca niewyobrażalnego, gdyż odchodził ktoś, kto w świadomym życiu wielu z nas „zawsze był”. A więc – skok w ciemność?
W ostatnich latach pontyfikatu Jana Pawła II – gdy przynajmniej trzeźwi komentatorzy musieli dokonywać myślowej symulacji „świata po JPII” – ostrzegano, że śmierć Papieża może skutkować potężnymi perturbacjami dla Kościoła powszechnego i dla Kościoła w Polsce. Martwiono się, czy następca udźwignie to dziedzictwo, do którego należała między innymi zdolność łączenia różnych tendencji i środowisk. Obawy dotyczyły również tego, czy koniec ery Papieża Polaka nie będzie też oznaczał początku zmierzchu katolicyzmu polskiego, tak silnie motywowanego obecnością naszego Rodaka w Rzymie.
Benedykt, czyli miękkie przejście
Można powiedzieć, że wszystkie te próby są jeszcze przed nami. Z pewnością jednak nie spełniły się najczarniejsze scenariusze, w których zapowiadano wielki kryzys i wielką zapaść. Następca na Stolicy Piotrowej, chociaż nie nazwał się Janem Pawłem – lecz Benedyktem – był jednym z najbliższych współpracowników zmarłego Papieża i zapewnił nam wszystkim miękkie, delikatne przejście do nowej sytuacji. Nie potwierdził się niechętny Papieżowi Benedyktowi jego obraz jako kostycznego, odpychającego urzędnika, „teologa patrzącego ponad głowami ludzi”. Papież podbił serca nawet tych, którzy lękali się jego wyraźnych przekonań i odważnych wizji. Owszem, pewne różnice stylu i zmiany akcentów zostały zauważone bardzo szybko, lecz nie miały w sobie żadnych cech rewolucji. Oczywiście Papież Benedykt idzie już własną drogą – ale sam zdradził, że ma nadzieję, iż Papież Jan Paweł będzie go „prowadził za rękę”.
Nie ma więc w Kościele nowej wojny konserwatystów z liberałami – choć z drugiej strony Ojciec Święty czyni co i rusz rozmaite gesty, które sygnalizują, że nie ma zgody na dalsze eksperymenty, a w codzienności katolickiej przydałoby się więcej czerpania z tradycji.
Bezkrólewie, czyli brak superbiskupa
Wróćmy jednak do sytuacji polskiego Kościoła. Jej specyfika polega na tym, że w chwili śmierci Jana Pawła II katolicy polscy mogli się poczuć osieroceni niejako podwójnie: nie tylko jako katolicy, lecz także jako Polacy. Ktoś z moich mądrych przyjaciół wystąpił z tezą, że – z punktu widzenia psychologii społecznej – odchodzenie Papieża przeżywaliśmy tak, jakbyśmy żegnali swego króla.
Czy zatem w pewnym sensie weszliśmy w straszny czas „bezkrólewia”? To przepowiadano od dawna. Jan Paweł II był – tak zauważano – jakby „superbiskupem” dla Kościoła w Polsce, autorytetem, od którego oczekiwano rozstrzygania wszelkich nabrzmiałych spraw bieżących z naszego podwórka. W wielu wypadkach było rzeczywiście tak, że głos z Rzymu – lub jakiś zaufany z Watykanu – przynosił decyzje, które można było podjąć na miejscu. Wszyscy oglądali się na te specjalne interwencje, opóźniając swe własne reakcje. Teraz sytuacja bardzo się zmieniła, brak autorytetu często interweniującego z wyżyn „wysokiego zamku” – ciężar większości decyzji przenosi się znów do naszego Kościoła lokalnego, do stolic biskupich Kościoła polskiego.
Bezruch, czyli Papież telewizji nie założy
Komentatorzy sygnalizują, że takie specyficzne „bezkrólewie” może się łatwo skończyć tym, że Kościół w Polsce zacznie przypominać pole sporów między skłóconymi „baronami”. To jednak chyba nam nie grozi, gdyż nawet jeśli takie napięcia istnieją, to nie tworzą drastycznych podziałów. Źródłem rzeczywistego kryzysu może być raczej bezruch, inercja, brak inicjatywy. Tym bardziej że we współczesnym świecie wydarzenia biegną szybko i wciąż przynoszą problemy będące dramatycznymi wyzwaniami dla sumienia wiernych. Kościół, który by nie próbował dawać swoich wyraźnych odpowiedzi, staje się nieobecny w życiu narodowym, sam zamyka się w kruchcie, czyli w rezerwacie, który przewidzieli dla niego kiedyś komuniści, w dobie ostrej walki z Kościołem. To w tym kontekście należałoby patrzeć również na dzisiejszą słabość kościelnych mediów i na spore niedomagania w formowaniu intelektualnych elit, wiernych nauczaniu Kościoła i potrafiących je przekładać na konkretne projekty w przestrzeni publicznej.
Wiemy już zatem dobrze, że Papież nie założy nam katolickiej telewizji, sprawnie działającej ogólnopolskiej sieci radiowej, dynamicznie redagowanego dziennika katolickiego, albo np. instytutu etyki społecznej – tak jak mimo wyraźnych starań, było mu trudno założyć za nas Akcję Katolicką w Polsce. Te projekty albo nigdy się nie zrealizowały, albo musiały przyjąć postać quasi-prywatnych inicjatyw, oczywiście także obciążonych ludzkimi błędami i za te błędy ostro krytykowanych także na forum Kościoła.
Po kawałku, czyli my wszyscy z Niego
W refleksji na rocznicę śmierci Jana Pawła II nie sposób uniknąć pytania o istnienie i żywotność Pokolenia JPII. W uniesieniu „papieskiego kwietnia” byliśmy pewni, że ono jest i działa – i że to właśnie ono tworzy nadzieję na przyszłość. Myśleliśmy tak również wtedy, gdy swoją dynamikę stracił entuzjazm wiosennych tygodni pamięci o Janie Pawle, gdy powoli gasły inicjatywy wielkich spotkań młodzieży w polskich miastach. To wtedy jednak zaczęto stawiać pytania o aksjologiczną spójność Pokolenia JPII – o to, czy rzeczywiście będzie ono dalej myślało i reagowało tak, jakby Jan Paweł II był wśród nas. Jest to ważne pytanie o to, czy ludzie tego pokolenia – nie jego liderzy, lecz pewna masa krytyczna pokolenia – mają tę niezbędną w naszych czasach moralną „wewnątrzsterowność”, czy rzeczywiście „potrafią od siebie wymagać nawet wtedy, gdy inni od niego nie wymagają”. Jest to pytanie o to, czy Pokolenie JPII „istnieje” tylko wewnątrz tłumu poruszanego namiętnościami, czy również w osobistych decyzjach moralnych przybierających charakter faktycznego „głosu pokolenia”.
Jest to pytanie nie tylko ważne, zasadnicze, ale i bardzo trudne. O ile bowiem nie ulega żadnej wątpliwości, że ćwierć wieku naszego bycia z Janem Pawłem II wytworzyło cały system wydarzeń, które są wspólnymi wspomnieniami i wzruszeniami dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków – o tyle wciąż nie jest pewne, na ile w najbliższych latach i później czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie będą mieli imperatyw i siłę zmieniać Polskę, np. na miarę tego, czego uczył Jan Paweł II w swych wypowiedziach o „cywilizacji życia”. W każdym razie na razie ścisłe powiązanie między uczestnictwem w koncertach ku czci Jana Pawła II i gotowością do wchodzenia, gdy trzeba w konfrontację z „cywilizacją śmierci” i jej soft-propagandą – nie jest ani oczywiste, ani sprawdzone w praktyce wierności.
Możliwe zresztą, że z racji wielowątkowej obfitości dziedzictwa „Janowopawłowego Pokolenie JPII” jest jakby skazane na przyswajanie go w różnych aspektach i po części. Już dziś wśród entuzjastów tamtego pontyfikatu spotkamy i tego, kto pamięta przede wszystkim ekumenizm i spotkania w Asyżu, i tego, kto jest wdzięczny przede wszystkim za Katechizm i hamowanie posoborowej „radosnej twórczości”, i tego, kto jest wdzięczny za zboksowanie komunizmu, i wreszcie tego, kto jest przede wszystkim zafascynowany mistyką Miłosierdzia Bożego lub realizacją objawionego scenariusza fatimskiego. Wszystko to z jednego Jana Pawła II – a my wszyscy z Niego.