Większość stadnin w kraju już się sprywatyzowała. Teraz prywatni właściciele koni walczą o to, aby na państwowym garnuszku pozostały ogiery.
Dzielne koniki
Ogiery harują jak woły, wyjeżdżają nawet na saksy, a dorobiły się jedynie opinii, że same nie potrafią się utrzymać. A przecież to one nakręcają cały koński biznes.
W Polsce żyje ponad 3,5 tys. uznanych ogierów rozpłodowych. 2,5 tys. z nich jest w rękach prywatnych. Pozostały 1 tys., zgrupowany w 10 stadach, pozostaje na utrzymaniu Agencji Nieruchomości Rolnych i ministra skarbu. W tym roku państwo przyznało agencji 4,5 mln zł dopłaty, czyli na jednego konia przypada ok. 5 tys. zł. Pokrywa to około 40 proc. rocznych kosztów utrzymania.
W okresie rozpłodowym, który trwa od stycznia do lipca, ogiery rozwożone są po kraju. Trafiają do punktów kopulacyjnych, gdzie pod kontrolą weterynarza kryją okoliczne klacze. Są też dzierżawione przez właścicieli prywatnych stadnin. Potem ogiery wracają do stad, gdzie czekają na nowy sezon.
Każdy z ogierów, zanim zostanie reproduktorem, musi przejść wiele testów, na koniec zdać egzamin, tak zwaną próbę dzielności. Dopiero wtedy staje się formalnie ogierem. A tylko taki może oficjalnie kryć.
W Polsce istnieje potężna końska szara strefa. W Polskim Związku Hodowców Koni liczbę dzikich ogierów (kryjących bez kontroli weterynaryjnej i hodowlanej) szacuje się na ok. 2 tys. sztuk. Proceder ma zostać wkrótce ograniczony przez wprowadzenie końskich paszportów.
Polska pokryta jest siatką punktów kopulacyjnych w taki sposób, aby chłop z klaczą nie miał dalej niż 10–15 km. Nieśmiałe próby wydłużenia tej odległości nieodmiennie kończą się powołaniem komitetu obrony ogierów. Choć prawdę mówiąc nie do końca wiadomo, kto z ogierami chce walczyć, bo nawet Zdzisław Siewierski, prezes Agencji Nieruchomości Rolnych, która finansuje stada, uważa, że są potrzebne, chociaż może niekoniecznie aż tyle. Zaistniała jednak obawa, że może wtrącić się Bruksela i zapyta – co to? Stadniny są spółkami prawa handlowego. Finansowanie ich cichcem od pierwszego maja stało się niemożliwe.
– Jest jeszcze trzecie wyjście – podpowiada Andrzej Woda, prezes Polskiego Związku Hodowców Koni (16 tys. członków). Podłożyć ogiery ministrowi rolnictwa, żeby utworzył zakłady budżetowe i zaczął konie utrzymywać jawnie. Wyjście czwarte, czyli prywatyzacja ogierów, zdaniem hodowców nie wchodzi w rachubę.
Prezes Woda ostrzega
Biznes prezesa Andrzeja Wody pod Nowym Sączem obsługuje trzydzieści klaczy i tylko jeden ogier. Przyjeżdżają do niego chętni na jazdy konne. Woda za 20 zł na godzinę daje konia z rzędem i instruktora. Swój trzeba mieć tylko toczek, buty i bryczesy. Interes kręci się latem i zimą, bo obiekt Wody ma już krytą ujeżdżalnię. Konie są rasy małopolskiej, wyhodowane w biedzie galicyjskiej, więc mało jedzą i nie są głodne. Jest to jedno z kryteriów ich szlachetności, które oficjalnie nazywa się stopniem wykorzystania owsa. Są doskonałe zarówno do rekreacji, jak i skoków, a do niedawna używano ich także do prac polowych.
Taka klacz, pokryta uznanym ogierem państwowym, szlachetnieje i źrebię można lepiej sprzedać. Kupiec zagraniczny na przykład chce tylko z rodowodem, więc Woda często korzysta z usług ogierów państwowych. Za jednorazowe użycie płaci 100 zł. Gdyby ogier był prywatny, prokreacja mogłaby kosztować więcej.
– Podniesienie ceny za krycie spowoduje zapaść w hodowli – ostrzega prezes Woda. – Zdrożeją bowiem źrebaki i nikt ich nie kupi. A Niemcy obliczyli, że cztery konie stwarzają jedno miejsce pracy dla człowieka, więc trzeba uważać.
Nie wiadomo, czy na wynajęcie prywatnego reproduktora mogłaby też sobie pozwolić Ewa Szadyn z Żarnówki, która zorganizowała w swojej stajni punkt kopulacyjny i dzięki temu ma ogiera z Białki za owies. Koń już zaprzyjaźnił się z jej stadem, ma w nim czworo dzieci, więc nawet nie musi go mieć na oku. Przyszedł z opinią, że jest dziki, a teraz jeżdżą na nim nawet dzieci.
Strach hodowców przed prywatyzacją wynika nie tylko z obawy, że podskoczą ceny krycia. Z prywatyzacją nieuchronnie wiąże się inseminacja. Największe stadniny problem rozrodu rozwiązują już w sposób sztuczny. Można więc mieć uzasadnione podejrzenia, że prywatny właściciel stada do obniżki kosztów dążyłby właśnie tą drogą, która – nie ma co ukrywać – właścicielom klaczy wydaje się wstrętna.
– W ten sposób z jednego wytrysku można zapłodnić cztery klacze – zdradza Zdzisław Siewierski, czyli jednak coś jest na rzeczy. Cenny ogier może mieć więcej potomstwa. Tę drogę rozrodu popiera też jedna ze szkół polskiego koniarstwa podkreślając, że chroni ona reproduktora przed zakażeniem jakąś chorobą ze strony kobyły. – Ale przerzuca z konia na człowieka ciężar trafienia w punkt owulacyjny klaczy – mówią w Agencji Nieruchomości Rolnych.
Prezes Woda, upoważniony przez członków, sztucznej inseminacji mówi więc stanowcze nie. Tym bardziej że na zagadnienie musi patrzeć nie z perspektywy Warszawy, ale Bieszczad czy Beskidów, gdzie hodowca może mieć do weterynarza nawet i 50 km. Żeby klacz skutecznie inseminować, musi on przyjechać do niej kilka razy. Dodatkowo właściciel klaczy zapłaci za nasienie, a jak nic z tego nie wyjdzie, to co? – pyta prezes Woda i kategorycznie odpowiada – w życiu chłop tego nie zrobi. Dlatego musi mieć pod ręką ogiera.
Tych uprzedzeń zupełnie nie podziela dr Waldemar Kalinowski. W pięknej stadninie Rajmunda Chałabudy w Żywcu już od trzech lat nie kryje się naturalnie. Mają dziewięć reproduktorów z licencją, z najwyższej półki, z których jeden jest czempionem Belgii, inny doczekał się kilku setek potomstwa, a kolejny krył nawet w Szwecji. – Są zbyt cenne, żeby ryzykować ich zdrowie bezpośrednim dostępem do klaczy, która zawsze może okazać się złośliwa – uważa Waldemar Kalinowski. – Kopnie, złamie nogę, zarazi. A tak koń skoczy na fantom, odda nasienie i akt odbywa się bezpiecznie.
Ogiery w stadninie Chałabudy deficytowe nie są, choć ceny – jak zapewnia Kalinowski – mają porównywalne z państwowymi. Jedno, jak się to fachowo mówi, zaźrebienie kosztuje 1–2 tys. zł, co może oznaczać konieczność kilkukrotnego wstrzyknięcia nasienia. Państwowe ogiery potrafią wziąć 500 zł za jeden raz. W dodatku, o czym głośno w powiecie żywieckim, niektóre są bezpłodne, choć z licencją.
Potknięcie grozi kastracją
Wśród drobnych hodowców przeważa jednak opinia, że prawdziwy ogier musi być deficytowy. Nie stać ich bowiem, żeby za koński seks płacić tyle, ile jest wart. Ten ciężar musi wziąć na siebie państwo. Wartość reproduktora bierze się stąd, że wcale nie każdy koń płci męskiej może nim zostać. Wręcz odwrotnie, byle potknięcie grozi kastracją, co oznacza dożywotnią przynależność do grona wałachów.
Według kalkulacji Andrzeja Wody inwestycja w ogiera nie może się zwrócić. – Przez trzy lata muszą źrebaka karmić, co kosztuje – wylicza. – Potem na sto dni obowiązkowo trzeba go oddać do zakładu treningowego i zapłacić 3 tys. zł. Prezesowi wstyd się przyznać, ale wysłał do zakładu trzy ogiery i dwa nie zdały końcowego egzaminu. A to spowodowało, że cały biznesplan diabli wzięli.
Dla ogiera karą za niezdanie próby dzielności jest kastracja i rekreacja, czyli skierowanie do jazdy pod wierzch. Pozostawić w spokoju go nie można, ponieważ jeździec na ogierze nie będzie się czuł bezpieczny. Koń natknie się na klacz i wierzgnie albo poniesie, lepiej nie ryzykować. Na wałachu natomiast właściciel traci finansowo. Za trzyletniego ogiera, który wchodzi w wiek męski, może wziąć 10 tys. i więcej. Za wałacha, jak dadzą połowę, powinien się cieszyć. Oblana końska matura oznacza więc finansową stratę, której drobni hodowcy ryzykować nie chcą. Co innego – państwo. Agencja Nieruchomości Rolnych, do której należą także jak najbardziej ruchome konie, z problemem deficytowości ogierów boryka się od 13 lat. Jej podległość pod Ministerstwo Skarbu oznacza bowiem straszną wizję prywatyzacji. Można by ją oddalić, gdyby ogiery, wzorem klaczy, zaczęły się samofinansować. Tylko jak ten stan uzyskać?
Prezes Zdzisław Siewierski głośno myśli: – Stada ogierów to olbrzymi dorobek nauki i kultury polskiej. Państwo ma więc obowiązek ten bank końskich genów zachować i przekazać następnym pokoleniom. Musi zachować zarówno konika polskiego maści myszowatej z pręgą czarną przez grzbiet, i hucuła, najpiękniejszego i mądrego konika, co to i po drzewie umie przejść przez rzekę. Hucuły pięknie zagrały w „Starej baśni”, mają więc za sobą całą kulturę. I panią prezydentową, bo w jej fundacji służą do hipoterapii. W sumie – żadnej rasy z banku genów wyjąć nie można.
Trudność w zbliżeniu ogierów do samofinansowania polega na tym, że muszą one zarobić nie tylko na siebie, ale i na stajnie. I w tym cały szkopuł. – Koń i tak większość czasu spędza na punkcie kopulacyjnym, a boksy stoją puste – zauważa Józef Urbański z ANR. – I trzeba je utrzymać.
Stado ogierów w Sierakowie ma siedzibę w pięknych zabytkowych stajniach. Prezes Siewierski aż kipi od pomysłów, jak w nich można byłoby od turystów pieniądze wyciągać. – Przecież w tym Sierakowie jest aż 25 miejsc noclegowych – rozmarza się i zaraz wraca na ziemię, bo do dyspozycji gości są tylko dwie toalety. Gdy z budżetu płynęły do stada pieniądze, nikt nie myślał, żeby przysposabiać obiekt do zarabiania. Kiedy ich zabrakło, to dyrektor pyta – a za co mam inwestować?
Nie kryć po kątach
Ze wszystkich pomysłów na zarabianie przez ogiery ostał się na razie tylko jeden – każdy koń ma mieć paszport. Nie poddawano go hodowcom pod dyskusję, bo i tak realizację wymusza Bruksela. Ale akurat ten postulat hodowcy popierają. W paszporcie, oprócz pochodzenia, są zdjęcia łba, nóg i szyi konia.
Dziecku można jeszcze wpisać w papierach „ojciec nieznany”, ale koniowi, nawet temu od pługa – już nie. Dzięki temu skończy się krycie po kątach – cieszy się Andrzej Woda. Rolnicy z oszczędności dopuszczali do swoich klaczy niepełnowartościowe ogiery i przez to na wsi rozszerzała się szara strefa kopulacyjna, a państwowe ogiery nie zarabiały pieniędzy.
Ironią losu jest, że ogier polski walczy o przetrwanie akurat wtedy, gdy po latach starań w Polsce po raz pierwszy odbędzie się w sierpniu Światowy Kongres Konia Arabskiego. – Szykujemy się na przyjęcie wielu koronowanych głów, ale szejkowie z Emiratów zrezygnowali z wizyty – ubolewa prezes Siewierski. – Boją się terrorystów. Samolotów unikają też Amerykanie, więc gości będzie w sumie nieco mniej.
Koń arabski
Kongres zajmie się w Marriotcie
zaproponowaniem nowych kierunków rozwoju konia arabskiego, a my – jako potentaci
– jesteśmy tym żywo zainteresowani. Albowiem araby oraz ogiery pełnej krwi
angielskiej wyjątkowo nie żrą owsa na koszt polskich podatników, ale wręcz
odwrotnie. Nie tylko się ścigają dla dobra budżetu, ale nawet jeżdżą na saksy. –
Najlepsze po sezonie potrafią przywieźć do kraju nawet 100 tys. dol. –
tłumaczy Zdzisław Siewierski.
Rekord krajowy należy do Eksterna, ogiera ze stada w Michałowie. Za jedną randkę bierze on 6 tys. zł. Nic dziwnego, jest przecież czempionem Europy. Gust hodowców nie zawsze pokrywa się z upodobaniami publiczności. W ubiegłym roku czempionem Polski został Balon, 24-letni ogier z Janowa Podlaskiego. Dostał tyle braw, że każdy aktor by marzył, ale na kryciu majątku nie zbije. Hodowcy płacą za niego zaledwie tysiąc złotych, bo jak na razie jego potomstwo furory nie robi.
– To u Balona rodzinne – tłumaczy Józef Urbański. – Jest dzieckiem starego ojca. Spłodził go w wieku 25 lat, więc Balon ma jeszcze szanse na utytułowanego syna.
Nie zarabiamy na hazardzie Ale nawet przyszłość arabów, które zarabiają naprawdę wielkie pieniądze, rysuje się w Polsce marnie. – Żeby wyselekcjonować tak cenne egzemplarze, trzeba konie poddawać wielu życiowym egzaminom – zapewnia Marek Trela, szef stadniny w Janowie Podlaskim. – Ogierom stawia się o wiele wyższe wymagania niż klaczom. To od nich bowiem głównie zależy uszlachetnianie rasy.
Najpierw muszą udowadniać swą sprawność na pokazach młodzieżowych. Międzynarodowi sędziowie oceniają też ich urodę, elegancję ruchów. Potem czekają je próby dzielności. Zdolny trzylatek co najmniej dwa lata powinien biegać na torze. Tymczasem tory wyścigowe na Służewcu bankrutują i polskie konie wyścigowe nie będą miały gdzie biegać. Część wyemigruje do Berlina, Wiednia lub Pragi, a reszta?
– Koński hazard, na którym np. Francja zarabia ciężkie pieniądze i dzięki temu ma z czego dokładać do stad ogierów, polskiego państwa nie pociąga – dziwi się prezes Siewierski.
– Jeśli padną tory wyścigowe, to nawet najbardziej dochodowe stadniny, jak Michałów czy Janów Podlaski, stracą rację bytu – uważa Marek Trela. – Cenionym reproduktorem staje się bowiem dopiero ogier, który przez kilka lat sprawdził się na torze.
Wraz ze stadninami może zniknąć z końskiego krajobrazu aukcja w Janowie, która jeszcze w sierpniu tego roku zapowiada się bardzo okazale. Do licytacji stanie kilka najwyższej klasy ogierów. – Stadniny sprzedają głównie klacze, dobrych reproduktorów pozbywają się niechętnie – mówi Marek Trela. – Ale rekordy cenowe należą do chłopaków. Do pobicia jest cena miliona dolarów, jaką Amerykanin Hammer dał w Janowie za ogiera El Paso. Taka suma jest w stanie postawić na nogi każdą stadninę.
Koń polski, jaki jest, każdy widzi. Nie brakuje takich, którzy gotowi są także płacić za niego spore pieniądze. Koński biznes mógłby się o wiele lepiej kręcić, gdyby państwo umiejętnie wykorzystało też naszą skłonność do hazardu. Końska arystokracja z pewnością zarobiłaby tyle, że nie trzeba byłoby szukać sponsorów dla jej deficytowych braci.