Zdaniem części ekspertów na wschodzących rynkach szykuje się klasyczny kryzys walutowy, który odbije się na UE. Według innych takie zawirowania nie szkodziły wcześniej Europie. Finansowa globalizacja poszła jednak dalej, a z nią podatność na efekt "zarazy".
"No i to by było tyle, jeśli chodzi o +koniec kryzysu+" w Europie - pisze finansowy komentator "Financial Times" Wolfgang Munchau w tekście pod znamiennym tytułem "Europa podzieli ból wschodzących rynków".
Zdaniem Munchaua deprecjacja walut takich krajów jak Turcja, Argentyna, RPA, Rosja, Indie i Chiny już ma wpływ na globalną gospodarkę. O ile jednak Ameryka jest relatywnie odporna na "globalne wstrząsy, o tyle Europa, a zwłaszcza strefa euro - nie" - ocenia Munchau.
Gwałtowne spadki notowań walut krajów na dorobku od kilku tygodni sieją taki popłoch na rynkach, że odbiło się to na giełdach całego świata.
Laureat ekonomicznego Nobla Paul Krugman ostrzega na łamach "New York Timesa", że choć problem walutowy dotyczy jeszcze niewielkiej części światowej gospodarki, to znów "zaczynamy słyszeć niepokojące słowo +zaraza+. Taka sama jak ta, która sprawiła, że kryzys z Grecji rozprzestrzenił się na Europę, a teraz może ogarnąć wszystkie wschodzące rynki".
Problem polega nie tylko na tym, że kraje, których waluty tracą na wartości, są w złej kondycji, lecz również na słabości gospodarek rozwiniętych, które nie przeprowadziły dostatecznie głębokich reform - pisze Krugman.
Zważywszy bowiem, że nad Europą i tak już wisi groźba deflacji i zastoju w japońskim stylu, "kryzys na wschodzących rynkach może - i jest to bardzo prawdopodobne - zmienić tę groźbę w rzeczywistość" - ostrzega noblista.
Znany amerykański ekonomista Nouriel Roubini wyjaśnia na stronach Project Syndicate, że "ze względu na awersję międzynarodowych inwestorów do ryzyka" burza na rynkach wschodzących już przeniosła się na rynki kapitałowe państw rozwiniętych.
Zbiegło się kilka czynników, które wywołały te turbulencje: kryzys walutowy w Argentynie, pogarszające się dane gospodarcze w Chinach, polityczne i społeczne niepokoje w Turcji, Tajlandii i na Ukrainie, odchodzenie amerykańskiego Fed, banku centralnego USA, od polityki luzowania ilościowego, która sprawiała do niedawna, że inwestorzy rezygnowali z amerykańskich aktywów i w poszukiwaniu lepszych zwrotów zalewali dolarami wschodzące rynki - wyjaśnia Roubini.
Cała ta burza na rynkach finansowych jest też pochodną wewnętrznych problemów krajów rozwijających się. Co więcej, zagraża im także spowolnienie chińskiej gospodarki, gdyż wzrost tych państw jest napędzany eksportem surowców do Chin.
Krajów na dorobku, których gospodarka może teraz implodować, jest w opinii Roubiniego całkiem sporo, bo prócz wszystkich wymienionych powyżej wylicza on Węgry, Indonezję, Brazylię i Wenezuelę.
Wszystko to wygląda jak znany film - czytamy na stronach brukselskiego think tanku Bruegel. - Tak jak w wypadku poprzednich kryzysów do załamania doprowadził ten sam cykl: najpierw coś przyciąga inwestorów na rynki, do których nabrali zaufania i gdzie spodziewają się największych zysków; potem zagraniczny kapitał zalewa te kraje; potem ceny aktywów i zarobki idą w górę, a pieniądze wydawane są na konsumpcję i importowane dobra zamiast na inwestycje, co prowadzi do niebezpiecznego deficytu w handlu zagranicznym. Potem zaś coś podważa zaufanie inwestorów, którzy uciekają tam, gdzie ryzyko jest mniejsze, a zyski wyższe. Kapitał odpływa z kraju, wraz ze złudzeniem zamożności.
Taki scenariusz powtórzył się niedawno w Grecji, Portugalii i Hiszpanii; a teraz na wschodzących rynkach.
W jaki jednak sposób mógłby powstać efekt "zarazy", który przeniósłby ten kryzys na dojrzałe rynki, skoro - jak podkreśla "Le Figaro" - poprzednie takie załamania nie zaszkodziły Europie?
Związki między poszczególnymi gospodarkami, poprzez globalne rynki kapitałowe i finansowe, stały się teraz znacznie bliższe niż np. w 1997 roku, co czyni powstanie efektu domina znacznie bardziej prawdopodobnym - pisze "FT".
"Infekcja może się przenieść wieloma kanałami. Najbardziej oczywisty to wymiana handlowa" - wyjaśnia dalej brytyjski dziennik i przytacza dane: rynki wschodzące to teraz 40 proc. globalnej gospodarki, czyli dwa razy więcej niż w roku 1997; dostarczają też 15 proc. dochodów działających globalnie amerykańskich firm, pięć razy więcej niż w 1995 roku.
Inne wrota szybkiego "zakażenia" to banki, zwłaszcza te, które są niebezpiecznie zaangażowane w aktywa wschodzących gospodarek - wylicza "FT", zastrzegając, że z wydanego w tym tygodniu raportu Goldman Sachs wynika jednak, że banki są teraz lepiej zabezpieczone.
"Paradoksalnie Europa może się okazać beneficjentem tego pogromu na wschodzących rynkach. Wielu inwestorów ucieka stamtąd i rusza do Europy" - powiedział w rozmowie z "FT" Alberto Gallo, ekonomista brytyjskiej firmy specjalizującej się w usługach finansowych RBS.
Również "Le Figaro" przypomina, że kryzys azjatycki w latach 90. sprawił, że kapitały, które odpłynęły z Azji, trafiły do USA i Europy. Istnieje jednak ryzyko, że deprecjacja walut na rynkach wschodzących okaże się fatalna w skutkach dla europejskiego eksportu, oraz obawa, że popłoch inwestorów może przenieść się też na "rynki zamożne" - ostrzega francuski dziennik.
Munchau przewiduje zaś, że spadek wartości tureckiej liry fatalnie odbije się na Grecji i Cyprze. Kołem zamachowym tych gospodarek jest turystyka, a jeśli koszty wakacji w Turcji dzięki tańszej walucie staną się znacznie niższe, Cypr i Grecja znowu znajdą się w tarapatach.
Ryzyko "zarażenia" Europy kryzysem zwiększa umacnianie się euro - kontynuuje Munchau. "Dla gospodarki, która znalazła się na krawędzi deflacji, kryzys walutowy po sąsiedzku jest ostatnią rzeczą, jakiej można sobie życzyć. I nie dotyczy to tylko Grecji i Cypru, ale całej strefy euro" - konkluduje komentator "FT".
"Finansowa globalizacja to nie tylko błogosławieństwo; może być źródłem niestabilności (rynków) i naraża jedne kraje na skutki działań innych, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, które nie są zobowiązane do akcji dobroczynnych" - podsumowuje Bloomberg.
8831787
1