Przestańmy już ulepszać polski system skupu zbóż, po prostu go zmieńmy. Jak? Odpowiedź jest prosta – na podobny do unijnego. Skoro tam się sprawdza, to zapewne sprawdzi się i u nas. Od trzech lat mamy w Polsce własny, autorski system skupu zbóż. Możemy być naprawdę dumni. Tyle że system się nie sprawdza.
Co roku, a w tym sezonie nawet parokrotnie, system jest więc reformowany i ulepszany. I nadal jest źle. Tą całą interwencją w żniwa rząd tylko upodlił rolników – mówi Zbigniew Kaszuba, właściciel stuhektarowego gospodarstwa zbożowego na Pomorzu – Takiego bałaganu dawno nie było. Inny rolnicy określą przebieg tegorocznych żniw jeszcze bardziej dosadnie.
Z obecnego interwencyjnego systemu skupu zbóż praktycznie wszyscy są niezadowoleni. Narzekają rolnicy, którzy z niego korzystają, bo muszą swoje odstać w kolejkach – tego lata zdarzało się, że czekali nawet przez tydzień przed elewatorami. Protestują też rolnicy, którzy na skup interwencyjny się nie załapują, a tych jest zdecydowana większość. Odbiorcy ziarna, czyli młynarze, właściciele paszarni oraz hodowcy drobiu i trzody, którzy kupują ziarno na pasze, mówią, że nasz wspaniały system skupu jest do bani, bo wcale nie daje im tego, co rząd obiecywał, czyli stabilnych cen. Raz jest tanio, a za chwilę drogo. Trudno im więc planować produkcję. Ale największym przegranym jest rząd, który rok po roku daje sporo pieniędzy na skup zboża, i kolejni ministrowie rolnictwa, którzy walczą z szefem resortu finansów o każdą złotówkę z budżetu, a ostatecznie zamiast wdzięczności spotykają się tylko z powszechną krytyką. Wystarczy poczytać gazety, by dojść do wniosku, że z tej całej interwencji najwięcej radości mają różni hochsztaplerzy, którzy świetnie wiedzą, w jaki sposób wyciągnąć budżetowe pieniądze.
I wszyscy mają rację – to jest zły system, bo postawiony na głowie. Z niewiadomych powodów jego zasadniczy element, czyli skup interwencyjny, ma miejsce w samych środku lata, kiedy właśnie powinien działać wolny rynek. A ze swoimi pieniędzmi na interwencję państwo powinno się pojawić dopiero w listopadzie, kiedy wiadomo już, ile ziarna zebrano, jaki jest potencjał eksportowy, jaka jest jakość zboża, jakie ceny w Unii i na świecie itp. Jednym słowem, po dokładnej analizie zbiorów, bo dopiero wtedy rząd może sensownie zaplanować, ile i po ile ewentualnie skupi nadwyżki rynkowe.
Rządowe gwarancje skupu powinny być gdzieś w tle, a nie zastępować prawa podaży i popytu na rynku. Tymczasem u nas jest tak: od początku żniw, czyli już w lipcu, rolnicy mogą sprzedać konsumpcyjną pszenicę i żyto po wyznaczonych na wiosnę przez państwo tzw. cenach interwencyjnych – dla pszenicy w tym roku wyznaczono 440 zł za tonę. Jeśli do listopada sprzedadzą zboże firmom skupującym, które mają podpisane umowy z Agencją Rynku Rolnego, to dostaną od ARR dopłatę – średnio 120 zł do tony pszenicy i 70 zł do tony żyta. Po tym czasie kończy się skup interwencyjny i dopłaty.
Oczywiście rząd nie ma ani pieniędzy, ani możliwości magazynowych, by tym systemem objąć całe produkowane przez rolników zboże (blisko 25 mln ton), więc interwencja obejmuje tylko blisko 4 mln ton – z czego trzy czwarte to pszenica, a reszta to żyto. Z dobrodziejstw sytemu korzysta więc tylko 50-60 tys. rolników. Od początku jego funkcjonowania, czyli od trzech lat, rząd go nieustannie przerabia i modyfikuje, najczęściej zresztą pod presją związków zawodowych rolników. Zmienia się ceny skupu, wysokość dopłat, przesuwa limity skupu z jednych miesięcy na inne, zmusza Agencję Rynku Rolnego, by oprócz umów zawieranych z firmami sama też prowadziła skup interwencyjny (na czym tylko w zeszłym roku straciła blisko 230 mln zł), itp. itd.
To nie jest żadna interwencja, to po prostu forma podniesienia dochodów pewnej części rolników.
Tegoroczne żniwa były nietypowe. Po złych zeszłorocznych doświadczeniach (cena skupu ziarna w czasie żniw była znacznie wyższa niż kilka miesięcy później, co wpędziło w tarapaty finansowe wiele firm, które skupując ziarno w lecie, liczyły na to, że je potem z zyskiem sprzedadzą) większość firm skupujących długo nie mogła się zdecydować, by w tym roku skup uruchomić. Wiele z nich zresztą do niego w końcu nie przystąpiło, nawet mimo podpisanych umów z agencją. Te, które się zdecydowały, zrobiły to późno, a z kolei banki udzielające im kredytów – także nauczone zeszłorocznym doświadczeniem – bardzo długo i uważnie przyglądały się ich wnioskom. Tymczasem sucha i gorąca pogoda sprawiła, że żniwa zaczęły się prawie o dwa tygodnie wcześniej niż zwykle, i to niemal jednocześnie w całym kraju.
Skutek był taki, że niemal jednego dnia ruszyła lawina dostaw do punktów skupu. Zwykle jest zupełnie inaczej – gdy na południu Polski zbiory przekraczają półmetek, na północy dopiero się zaczynają. To daje czas punktom skupu na stopniowe rozkręcenie swojej działalności. Tego lata czasu zabrakło. Żniwa były też wyjątkowo krótkie, a na tym stracili politycy, którzy niepokoje pod punktami skupu chcieli rozegrać dla własnych potrzeb. Im też zabrakło czasu, by się lepiej zorganizować i niezadowolenie rolników wykorzystać.
Nawet te firmy, które od początku zdecydowane były skup prowadzić, zwlekały do ostatniej chwili z braniem kredytów. Bo (to kolejna wada naszego autorskiego systemu) tanie kredyty skupowe dofinansowywane z budżetu udzielane są na stosunkowo krótki okres ośmiu miesięcy. Jeśli więc firma wzięłaby kredyt na początku lipca, przed żniwami, to musiałaby go zwrócić na przełomie lutego i marca, czyli jeszcze przed przednówkiem, kiedy zwykle ceny zbóż są najwyższe. By ten okres wydłużyć i załapać się na czas najwyższych cen, skupujący od razu zakładali, że przystąpią do skupu najpóźniej, jak się da. Poza tym rząd – chcąc zachęcić firmy do prowadzenia skupu – zagwarantował im, że w tym roku nie stracą na interwencji. Jak? Otóż jeśli ceny zbóż nie będą rosły w miarę upływu czasu, a wiadomo, że każdy miesiąc przechowywania ziarna kosztuje (magazynowanie, odsetki od kredytów, koszty energii elektrycznej itp.), to do każdej tony ziarna rząd za każdy miesiąc dopłaci firmom po 6 zł. Ale dopiero od listopada. Czyli jeśli firma kupi ziarno w lipcu, to pierwsze trzy miesiące będzie je przechowywać na własne ryzyko. Każdy przedsiębiorca wyciąga z tego prosty wniosek, że im później kupi, tym lepiej.
Skutek tego wszystkiego był taki, że w najbardziej gorącym okresie żniw pod elewatorami stali zmęczeni rolnicy w kilometrowych kolejkach, bo mało było chętnych do skupowania ziarna.
Dziś można powiedzieć, że z punktu widzenia jakości i ilości ziarna tegoroczne żniwa były bardzo udane. Zwykle ponad połowa produkowanego w Polsce ziarna nie nadaje się do konsumpcji, ale tylko na pasze. Ziarno nie ma odpowiedniej jakości. Dość powszechne są też kłótnie pod elewatorami między rolnikami i kontrolerami ziarna, którzy nie chcą przyjąć jakiejś partii towaru z powodu kiepskiej jakości.
W tym roku było dokładnie odwrotnie – konsumpcyjnego było więcej niż paszowego i odsyłanie ziarna przez kontrolerów prawie się nie zdarzało. To przede wszystkie zasługa tej samej pogody, która tak skomplikowała zbiór.
Jednak z punktu widzenia przebiegu kampanii było fatalnie - kolejki pod punktami skupu, atmosfera niepewności i ustępstwa rządu wymuszane przez rolników oraz Samoobronę.
Wniosek z tego jest tylko jeden: kolejny raz okazało się, że nasz system skupu jest do niczego.
Przyszła pora, by zastanowić się, co dalej ze skupem zbóż, jak powinien on przebiegać w przyszłym sezonie. I odpowiedź wydaje się prosta – nie ma co znowu przerabiać obecnego systemu, bo to się nie opłaca. Nasz system jest tak zakręcony, że nie da się go wyprostować, lepiej go zmienić – uważa Bogdan Judziński, prezes Polskiej Izby Zbożowej.
A zmienić na taki, jaki jest w Unii. Po pierwsze dlatego, że najprawdopodobniej w 2004 r. już w Unii będziemy, więc i tak został nam tylko jeden sezon, by rolników z nadchodzącymi i nieuchronnymi zmianami oswoić. Po drugie dlatego, że to system dobry – tak wynika z dotychczasowych doświadczeń unijnych, a nasz jest zły, co wynika z naszych doświadczeń.
Unia, wprowadzając interwencję skupu od listopada, kieruje się tylko trzema zasadami: określa jakość ziarna, ceny skupu i daty jego rozpoczęcia i zakończenia.
Oczywiście rolnicy unijni do każdej tony wyprodukowanego zboża dostają dopłaty bezpośrednie. Nasz rząd mówi, że na takie dopłaty Polski nie stać. I ma rację – na takie jak w Unii nas nie stać. Ale jeśli dokładnie policzymy, ile teraz kosztuje budżet akcja żniwna, to okazuje się, że za te pieniądze można wprowadzić system bardzo do unijnego podobny, tyle że skromniejszy. Tak naprawdę to, ile dokładnie rząd wydaje dziś na tzw. interwencję, trudno policzyć, bo poza samymi zapisanymi w budżecie wydatkami na skup są jeszcze koszty dodatkowe, a często niespodziewane, np. koszty gwarancji, jakich ARR udziela firmom skupującym, które potem bankrutują.
Jednak z grubsza wygląda to tak:
To już daje blisko 630 mln zł bezpowrotnie traconych na skup. Takie pieniądze można znacznie lepiej wydać z korzyścią dla znacznie większej liczby rolników. Nie starczy na to, by dopłacać wszystkim, którzy zboże produkują niezależnie od jego przeznaczenia, jak robi to Unia. Zwłaszcza że nie mamy ciągle takiego systemu kontroli produkcji jak na zachodzie Europy i nie wiadomo, kiedy go będziemy mieli (ma być gotowy na początku 2004 r.). Ale możemy te pieniądze podzielić między rolników, którzy wyprodukowane przez siebie zboże sprzedają (nieważne, czy na konsumpcję, czy na pasze).
Według GUS na rynek trafia rocznie około 6 mln ton zboża (5 mln ton pszenicy i 1 mln ton żyta). Według Polskiej Izby Zbożowej w rzeczywistości jest go więcej – 8 mln. Teraz weźmy owe ponad 600 mln zł traconych przez budżet i wydajmy je na dopłaty – okazuje się, że każdy rolnik, który sprzeda zboże, mógłby w nowym systemie dostać blisko 80 zł do tony.
Zalety są takie:
Stratna będzie tylko jedna grupa rolników, która dotychczas była jedynym beneficjentem skupu interwencyjnego – ona otrzyma nieco niższe dopłaty do tony niż obecnie. W tym roku rolnicy ci dostali po 120 zł do tony pszenicy i po 70 zł do tony żyta (przy założeniu, że rząd nie zwiększy puli wydatków na żniwa).
Oczywiście, jeśli jedynym warunkiem uzyskania dopłaty będzie przedstawienie przez rolnika faktury sprzedaży zboża, to trzeba się zastanowić, jak z góry zapobiec próbom oszustw. Ale trzeba się do tego zabrać już teraz, na kilka miesięcy przed kolejnymi żniwami. Teraz jest czas, by urzędnicy zasiedli do stołu i szybko coś zaproponowali. Teraz jest pora, by zaprosili do stołu przedstawicieli branży zbożowej, która staje się w Polsce coraz bardziej aktywna, i z nimi skonsultowali swoje pomysły. Chodzi o to, by stworzyć dobry system skupu. A dobry to taki, który funkcjonuje, a nie tylko podoba się urzędnikom.