Nad częścią polskich firm wisi miecz Damoklesa. Po naszym wejściu do Unii Europejskiej, czyli za pięć i pół miesiąca, znakomita większość wyrobów przemysłowych sprzedawanych w Polsce będzie musiała odpowiadać unijnym normom bezpieczeństwa. Towarów bez certyfikatu potwierdzającego zgodność z normami nie będzie można nie tylko legalnie eksportować, ale w ogóle sprzedawać.
Przedsiębiorcy w większości nie mają świadomości tego niebezpieczeństwa. Zwłaszcza mniejsze firmy, a takich jest przecież 95 proc. na naszym rynku, sądzą, że jeśli nie sprzedają swoich towarów za granicę, to nie muszą występować o unijne certyfikaty – mówi Łukasz Rycharski z Regionalnego Centrum Informacji Europejskiej w Toruniu.
Brak wiedzy przedsiębiorców ujawniły również tegoroczne badania Eurochambres. – Polskie firmy najwyraźniej czują się niepewnie, bo wymieniają certyfikację i przepisy normalizujące na drugim miejscu wśród dziedzin, w których spodziewają się największych perturbacji po naszym przystąpieniu do Unii Europejskiej – uważa Marek Kłoczko, sekretarz generalny Krajowej Izby Gospodarczej.
Nawet wśród tych, którzy jakąś wiedzę mają, dochodzi do licznych nieporozumień. Chęć starania się o znak zgodności CE deklarują na przykład producenci towarów, które nie podlegają odpowiednim dyrektywom. Pierwszym krokiem do uzyskania certyfikatu powinno więc być zorientowanie się, w jakiej grupie towar się znajduje, a następnie wybranie sposobu potwierdzenia jego zgodności z wymogami norm. W niektórych przypadkach według dyrektyw unijnych wystarczy, że producent sam zadeklaruje zgodność z normami. Na ogół trzeba jednak przejść całą procedurę starania się o certyfikat. Na to potrzebny jest czas i pieniądze.
Na razie na polskim rynku usług certyfikacyjnych zarabiają wyłącznie firmy zagraniczne, notyfikowane przez Komisję Europejską. Tylko nieliczne z nich na stałe współpracują z polskimi laboratoriami, które prowadzą badania produktów na miejscu. Większość wysyła wyroby do laboratoriów w swoich krajach macierzystych.