A niech mi pani pokaże pracę, gdzie za miesiąc dostanę 50 tys. zł?! - mówi rolnik, który przez miesiąc mordował się z wnioskiem o unijną dotację. - Nie ma łatwiejszego zarobku niż wypełnianie tych wniosków.
Według unijnej agencji statystycznej Eurostat w Polsce dochody z rolnictwa od czasu integracji zwiększyły się o 73 proc. Badania przeprowadzono na grupie 12 tys. gospodarstw, które prowadzą rachunkowość. Jeden z polskich urzędników z Brukseli uznał, że choć 73 proc. to lekka przesada jak na osiem miesięcy naszego członkostwa w Unii, to istotnie "wzrost dochodów widoczny jest gołym okiem".
Gołym okiem widzimy zwykle coś, co powinno być oczywiste, ale co trudno udowodnić. Z tego punktu widzenia polski urzędnik ma rację, bo w jego tezę większość z nas bardzo chce uwierzyć, ale trudno ją dziś poprzeć dowodami.
Ta teza brzmi tak: integracja z Unią zmieniła polską wieś, popłynęły ogromne pieniądze, które ją unowocześniają, rolnikom żyje się dziś nie tylko lepiej niż przed 1 maja, ale wręcz dobrze, bo ich dochody wzrosły i będą rosły nadal.
To prawda, tyle że nie cała.
Na pewno Unia zmieniła polską wieś. I będzie ją zmieniała nadal. Ale te zmiany jak na razie dotyczą głównie nastrojów. Budowa dróg, wodociągów czy szkół za unijne pieniądze dopiero rusza. W gospodarstwach rolników nie przybyło samochodów, telewizorów czy pralek - tak twierdzą fachowcy, chociaż opierają się na swojej wiedzy, a nie na statystykach, bo na te jeszcze za wcześnie. Co oczywiście nie oznacza, że żaden rolnik nie kupił sobie w tym roku nowej lodówki czy pralki.
- Jak przeczytam w "Gazecie", że rolnicy kupują jakieś nowe sprzęty do domu, to chyba pęknę ze śmiechu. My tu czekamy na pieniądze z dopłat, by załatać najpilniejsze dziury w gospodarstwie, a nie wydawać na bzdury - mówi Zbigniew Kaszuba, rolnik spod Człuchowa, który do końca grudnia nie otrzymał jeszcze ani złotówki z dopłat.
- A w życiu! Nigdy nie uwierzę, że jakiś chłop kupuje teraz sobie nowy telewizor! Aż nie chce mi się gadać, jak nam się poprawiło - dodaje z goryczą jego sąsiad.
Pierwsze statystyczne dane o tym, na co rolnicy wydali pieniądze z dopłat, pojawią się pewnie za dwa-trzy miesiące. Do tego czasu musimy się opierać tylko na tym, co sami widzimy, i na zdrowym rozsądku. A ten podpowiada mi, że na wsi nie mogło przybyć tzw. dóbr materialnych, bo tak wyczekiwane przez wszystkich dopłaty bezpośrednie zaczęto wypłacać dopiero 18 października, a do końca roku do rolników trafiło najwyżej 40 proc. środków. Pośrednio potwierdzają to wyniki badań Instytutu Rozwoju Gospodarczego przy SGH, z których widać, że to właśnie w październiku po raz pierwszy od siedmiu lat dochody rolników wzrosły w stosunku do poprzedniego miesiąca.
Ale nawet kiedy pieniądze z dopłat trafią do kieszeni rolników w całości, to nie spowodują rewolucji w dochodach. Przeciętny rolnik, który ma 8-9 ha ziemi, dostanie za ten rok ok. 3 tys. zł z dopłat. I jak sami rolnicy zapowiadają, wydadzą te pieniądze na dołożenie do kupna nawozów, nasion czy maszyn rolniczych (bo te produkty po wejściu do Unii wyraźnie zdrożały) oraz na spłatę kredytów.
A jednak dochody rolników w tym roku po raz pierwszy od siedmiu lat wzrosną, bo korzyści, jakie odniosą z dopłat bezpośrednich, są większe niż wzrost kosztów produkcji. W końcu na blisko 2 mln gospodarstw, jakie mamy w Polsce, aż 1,5 mln złożyło wnioski i dostanie dopłaty. Mniejsze lub większe, ale dostanie.
Do tego wielu rolników rzeczywiście po wejściu do Unii zyskało na zmianie cen - głównie hodowcy bydła, krów mlecznych i plantatorzy buraków cukrowych, bo ceny wołowiny, mleka i buraków wyraźnie poszły do góry.
Jednak nie ma mowy o żadnych 73 proc. wzrostu dla całego rolnictwa. Badania Eurostatu oparto na danych z wybranych gospodarstw, które prowadzą rachunkowość rolniczą - najlepszych z najlepszych. Dlatego taka informacja nie oddaje wcale sytuacji na wsi, lecz tylko denerwuje (i słusznie tym razem) rolników.
Całe to gadanie o wielkich materialnych przemianach na wsi rodzi się w mieście - za biurkami urzędników, polityków, dziennikarzy. Rodzi się, bo my, ludzie z miasta, bardzo tego pragniemy, to bardziej nasze chciejstwo niż rzeczywistość. Pragniemy, bo wierzymy w Unię, w sensowność jej polityki rolnej, chcemy potwierdzenia słuszności naszej decyzji o integracji lub po prostu mamy już dość wiecznego narzekania rolników na ciężki los.
Przemiany mają to do siebie, że przebiegają nieśpiesznie. Już się zaczęły i będą się toczyły nadal, ale wcale nie w takim tempie, jak byśmy sobie tego życzyli, i niekoniecznie będą przebiegały w kierunkach wymyślonych przez teoretyków. Trudno je dostrzec w krótkim czasie.
Natomiast to, co istotnie widoczne jest gołym okiem, to wzrost optymizmu na wsi. Wieś żyje dziś dopłatami i nadzieją na lepsze czasy. - Dostałeś już pieniądze? Kiedy będą płacić? Masz już potwierdzenie, że będą płacić? - to są pytania, jakie rolnicy sobie wzajemnie zadają. A ponieważ z każdym dniem przybywa szczęśliwców, na których konta pieniądze już dotarły, to coraz trudniej spotkać rolnika, który wątpi w dopłaty.
I nawet nie jest takie ważne, na co rolnicy wydadzą pieniądze z dopłat. Ci, którzy dostaną duże sumy, na pewno je zainwestują. Ale są i tacy, którzy je po prostu przepuszczą. Jeden z rolników pytany, co zrobił z pieniędzmi, radośnie powiedział, że był tak szczęśliwy, kiedy je dostał, bo w ogóle w to nie wierzył, że trzy dni z sąsiadami pił.
Ważne jest to, że ci, którzy już dostali pieniądze, zaczynają powoli liczyć, ile dostaną w roku następnym, bo wiadomo, że dopłaty będą z roku na rok rosły. Co więcej, zaczynają myśleć o sięgnięciu po inne fundusze unijne, skoro okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go Lepper malował, a wypełnienie wniosku o dopłaty jest całkiem opłacalne.
Jeden z rolników na Mazowszu opowiadał mi, jak przez miesiąc mordował się ze złożeniem wniosku na inwestycje z pieniędzy z funduszu Sapard. Kilka czy kilkanaście razy jeździł do powiatowego oddziału Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, bo ciągle okazywało się, że musi coś uzupełnić.
- No i co, warto było?
- A niech mi pani pokaże pracę, gdzie za miesiąc dostanę 50 tys. zł?! (Bo tyle dostał bezzwrotnej dotacji).
- Nie ma łatwiejszego zarobku niż wypełnianie tych wniosków.
Jak mówi prof. Jerzy Wilkin z UW, dopłaty sprawiły, że zmieniło się spojrzenie rolników na przyszłość, pojawiła się perspektywa stałych dochodów.
Dopłaty to żywa gotówka, która wpływa do kieszeni rolników. Poprawia więc im humory, chociaż dla większości z nich to zbyt małe pieniądze, by mogły zasadniczo wpłynąć na życie. Ale to pewien przywilej, jakiego inne grupy społeczno-zawodowe w kraju nie mają, a na dodatek wyraźnie łączy z rolnikami całej Unii. To aspekt psychologiczny, którego wagę ciągle trudno ocenić.
Po raz pierwszy w życiu polscy rolnicy dostają swego rodzaju pensję, która wpływa im na konta - pieniądze stałe, ściśle określone, dodatek do dochodów, coś, na co nie liczyli, a co nagle im się po prostu należy. Nie zapomoga od państwa czy dodatek socjalny ani nie renta, co nie brzmi zbyt dumnie.
Dla rolników są to realne pieniądze, na które zapracowali głową, wypełniając różne papiery. To pewien krok cywilizacyjny. Nie ulega wątpliwości, że polscy rolnicy, którzy do każdego urzędowego kwitu zabierali się jak pies do jeża, po roku 2004 będą już innymi ludźmi.
Ten rok zapamiętają jak żaden inny, i to nie tylko z powodu dopłat. Oswoił ich z bankami, urzędami gminnymi, agencjami rolnymi. W tych urzędach czekali na nich uprzejmi (na ogół) urzędnicy, często młodzi, specjalnie przeszkoleni przez ARiMR w zachęcaniu i pomaganiu rolnikom w wypełnianiu różnych urzędowych papierów. Wiem, o czym piszę, bo jeździłam po wielu gminach i przysłuchiwałam się tam rozmowom rolników z urzędnikami. Widziałam, jak wspólnie zakładali konta w bankach, wypełniali wnioski, poprawiali błędy, a nawet liczyli powierzchnię pól. Polski rolnik do tej pory na ogół traktowany był w urzędach gminnych jak zło konieczne, musiał mieć dużo odwagi, by po raz drugi o coś urzędniczkę zapytać.
Ta zmiana relacji na linii wieś - urząd, oswojenie z wypełnianiem wniosków, z urzędowymi papierami to jest ten wielki kapitał, jaki trafił na polską wieś. W przyszłości przełoży się na stopień wykorzystania rozmaitych unijnych funduszy i dopiero to będzie miało istotny wpływ na wzrost dochodów rolników.
Zmiana nastrojów odbiła się już na sympatiach politycznych rolników. Nadal co prawda na czele jest Polskie Stronnictwo Ludowe i Samoobrona, ale rysują się już wyraźne trendy zniżkowe. Zwłaszcza w przypadku Samoobrony, partii radykalnej, krytycznej wobec UE, postrzeganej raczej jako związek zawodowy. Partii, która wyprowadzała rolników na drogi, jak tylko świnie w skupie zaczynały tanieć. Otóż wyraźnie widać, że to zapotrzebowanie na partię krzyku i negacji spada.
Z badań Pracowni Badań Społecznych, które zrobiono pod koniec października dla "Rzeczpospolitej", wynika, że 32 proc. rolników za partię najlepiej reprezentującą ich interesy uznało PSL, a 30 proc. - Samoobronę. I to jest niemal dokładne powtórzenie wyników wyborów z 2001 r. Wówczas na PSL głosy oddało 34 proc. rolników, a na Samoobronę - 29,9 proc. A więc te dwie partie są nadal postrzegane przez rolników jako najlepsi reprezentanci ich interesów.
Ale widać też wyraźnie, że Samoobrona traci na znaczeniu. Bo po 2001 gwałtownie rosła w siłę, a pod koniec października 2004 r. wróciła do poziomu sprzed tego zrywu.
- Ten wzrost poparcia dla Samoobrony był spowodowany z jednej strony językiem, jakim posługuje się Andrzej Lepper, przez co wydaje się najbardziej radykalnym obrońcą rolniczych interesów. Z drugiej strony, na skutek coraz większej kompromitacji SLD, m.in. w aferze Rywina, wiejski elektorat tej partii musiał gdzieś ulokować swoje sympatie - partie prawicowe raczej się nie nadawały, tylko Samoobrona była do zaakceptowania dla ludzi o lewicowych poglądach - uważa dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, socjolog wsi.
Poparcie dla Samoobrony rosło syste matycznie aż do momentu wstąpienia do Unii. Potem gwałtownie zaczęły się zmieniać nastroje na wsi - w górę poszły ceny mleka, wołowiny, drobiu, wieprzowiny, a w dół poparcie dla Samoobrony. A w październiku, kiedy na konta rolników zaczęły wpływać pierwsze pieniądze z dopłat, Samoobrona straciła całą nadwyżkę sympatyków, jakich przejęła po SLD.
To po prostu oznacza, że im więcej na wieś popłynie pieniędzy, tym trudniej będzie Lepperowi wyciągnąć rolników na drogowe blokady.
Elektorat Leppera nie wraca jednak do SLD, bo chociaż wieś nie żyje aferami korupcyjnymi tak jak miasto, to jednak i tu dzięki telewizji wyłania się tak negatywny obraz SLD, że trudno tej partii zyskiwać zwolenników. Niewątpliwie stałoby się inaczej, gdyby po aferze Rywina nie pojawiła się afera starachowicka i orlenowska, nie licząc pomniejszych.
SLD miał nawet sprytny pomysł na odzyskanie tej sympatii. Temu służyło posadzenie na fotelu ministra rolnictwa Wojciecha Olejniczaka - człowieka młodego, rzutkiego, z dużą umiejętnością porozumiewania się z wsią. Pojawił się tuż przed akcesją i od razu pokazał rolnikom, że potrafi dbać o ich interesy. Przedłużył o dwa tygodnie termin składania wniosków o dopłaty i umiejętnie sprzedał to medialnie. I chociaż niewiele więcej wniosków w tym czasie wpłynęło, to jednak efekt propagandowy był znakomity. I z całą pewnością przez rolników zostało to zauważone. Poza tym przybliżył o półtora miesiąca termin wypłacania unijnych dopłat dla rolników - od 15 października zamiast 1 grudnia, jak było zapowiedziane.
Rolnicy dokładnie wiedzieli (co wynika z badań m.in. UKIE) o warunkach wypłacania pieniędzy, wiedzieli, że część będzie pochodziła z krajowego budżetu, i bali się, że w tym budżecie nie starczy pieniędzy. Olejniczak budżetu pilnował i kilka razy zapewniał stanowczo, że pieniądze będą.
Ale chociaż wieś dostrzegła pozytywną rolę, jaką odgrywa minister z SLD, to SLD wcale na tym nie zyskuje.
Z sondaży jasno wynika, że co czwarty rolnik czuje się zagubiony, czeka na nowego lidera i nową partię, aż 25 proc. pytanych przez PBS nie wskazało żadnej partii, na którą chciałoby głosować. To ogromny potencjał do wzięcia, być może dla partii liberalnych i prounijnych, które do tej pory na wsi były praktycznie nieobecne.
Barbara Fedyszak-Radziejowska: - To jest nieuchronny proces. Przy większej zamożności, większym poczuciu bezpieczeństwa rolnicy zaczną widzieć swoje gospodarstwa tak, jak widzą je farmerzy w Unii - jako przedsiębiorstwo, małą firmę. A jeśli tak będą patrzyli na swoją pozycję w społeczeństwie, to bliżej im będzie do partii nieodwołujących się bezpośrednio do tradycyjnych chłopskich interesów.
Jedno nie podlega dziś dyskusji: rok 2004 był przełomowy dla naszego rolnictwa. Ale na pełne skutki tego przełomu musimy jeszcze poczekać. Także w sferze rolniczych finansów.